Loki
Nad Świętymi Górami
powoli zapadał lepki zmierzch. Cały dzień na niebie zalegały
gęste burzowe chmury, siekące strugami wody bez chwili wytchnienia.
Gdy wreszcie zapanował spokój, szlak okazał się niemożliwy do
przebycia dla kogoś o zdrowych zmysłach – ścieżki spływały
rwącymi potokami, a skały były zdradziecko śliskie.
Ale czy Javier był
przy zdrowych zmysłach? Z pewnością nie.
Loki z każdym dniem
tylko coraz mocniej utwierdzał się w tym przekonaniu. Teraz za to,
patrząc na uparcie pnącego się pod górę Myśliwego, zapragnął
natychmiast znaleźć się w swoim domu, gdzie mógłby zjeść
ciepłą kolację i usiąść w miękkim fotelu koło kominka. Ale
nie mógł tego zrobić, bo nie wiadomo po co pchał się na tą
bezsensowną wyprawę. Nawet jeśli z początku wmawiał sobie, że
Javier ma jakiś wyższy cel w ściganiu Adriana, to teraz był
pewien, że wcale go nie ma. Przecież on nie myślał w takich
kategoriach. Całe jego życie było nieprzerwaną tułaczką bez
konkretnego celu, więc to logiczne, że nie usiedziałby długo w
jednym miejscu. To wcale nie była żadna karkołomna misja, po
której z pewnością zostałby obwołany bohaterem – nie, to
kolejna z wycieczek dla kaprysu psychola. Rudy chciał zawrócić,
nie marzył o niczym innym, ale nie chcąc do końca uwierzyć w to,
co właśnie stawało mu czysto i wyraźnie przed oczami, wbijał
wzrok w szczupłą sylwetkę towarzysza. Kilka jasnych kosmyków
wysunęło się z ciasno zawiązanego na włosach rzemienia i opadało
mu teraz na prawie białe czoło. Myśliwy był chorobliwie blady –
z pewnością gdyby był człowiekiem, można by pomyśleć, że
cierpi na poważną anemię. Ale nie był człowiekiem. Więc
wymyślanie bezsensownych diagnoz nie miało sensu. A na tym, z czym
borykali się obłąkani, Loki się nie znał, wiedział jedynie to,
co pomagało odróżnić wariata od normalnego człowieka. W
przypadku wyverna było to nadzwyczaj skomplikowane, ale był pewien,
że Javier spokojnie kwalifikował się do pobytu w jednym z tych
tajemniczych ośrodków, z których nigdy jeszcze nikogo nie
wypuszczono.
Stopa osunęła mu się
na mokrym kamieniu; z głośnym krzykiem, który wyrwał mu się
niechcący z gardła, runął na twarz. Uderzenie czołem w ziemię
na moment go zamroczyło. Nie wiedział, czy to mokre, co spływało
mu po twarzy, było wodą z przemoczonych włosów, czy może krwią.
Javier odwrócił się raptownie, ale bez najmniejszego szelestu. Był
zwinny, to mu trzeba było przyznać. Zwinny i potwornie szybki.
Syknął ostrzegawczo, przyciskając palec do ust. Loki zamarł.
Myśliwy na pewno ryknąłby na niego bez skrupułów, gdyby mógł,
ale skoro milczał, musiało dziać się coś niedobrego.
Prawdopodobnie w pobliżu czaiła się grupka drapieżników lub
obserwujących ich w ciszy hiporaumów. Czyli – jednym słowem –
swoim krzykiem narobił kłopotów.
Wstał najwolniej i
najciszej, jak się tylko dało. Niestety – po lewej rozległo się
ostrzegawcze warknięcie.
Hienodon był po prostu
ogromny, jego ociekające śliną zębiska zdawały się wprost
stworzone do tego, by jednym kłapnięciem rozdzielać nieostrożnych
wędrowców na dwie równe połowy. Jęknął i powoli spojrzał na
Javiera. Wydawał się jeszcze bledszy, niż zwykle. Często
zastanawiał się, dlaczego kilka potworów budzi taki strach u
zaprawionego w bojach nieśmiertelnego, mordercy i największej
zagadki współczesnego świata w jednym, ale nigdy nie odważył się
spytać. I już prawdopodobnie się nie dowie, sądząc po wielkości
stada, jakie ich otoczyło.
– I co teraz? –
spytał cicho.
– Nie wiem. Ty się
martw. Śledziły nas przecież od jakiegoś czasu, a ty zachowałeś
się jak idiota.
Chciał wytknąć
towarzyszowi to, że nie powiedział mu wcześniej o
niebezpieczeństwie, ale powstrzymał się w ostatnim momencie.
Ogromne zwierzę powoli się zbliżało. Chwycił zatknięty za pasek
topór, przygotował się do ciosu. Może chociaż uda się
przedłużyć życie o kilka sekund.
– Nie zaatakuje was,
jeśli odłożycie broń.
Zapomniał o tym, że w
obecności wściekłych potworów nie wolno wykonywać gwałtownych
ruchów, i okręcił się na pięcie w stronę głosu. Na skale nad
nimi stał wysoki, nagi od pasa w górę człowiek. Twarz miał
pomalowaną w białe i czarne pasy, a oczy zielone i świecące jak u
dzikiego zwierzęcia, co było widać nawet w panującym mroku. Znał
tych barbarzyńców – wyverny już wielokrotnie próbowały
zrujnować ich imperium, które stworzyli sobie w samym środku
terytorium wroga, ale zawsze przegrywały. Nikt nie wiedział
dlaczego. Przecież ludzie odziani w skóry zwierząt nie mogli być
silniejsi od ziejących ogniem skrzydlatych gadów...
Odurzony grzybkami mózg
Javiera nie dopuszczał jednak do siebie takiej możliwości jak
„negocjacje”. Loki miał przed sobą kolejny dowód na to, że
mógł bez wyrzutów sumienia nie ruszać się z domu i z pewnością
lepiej by na tym wyszedł. Myśliwy zamachnął się i z całej siły
uderzył kolbą kuszy w pysk najbliższego hienodona; zwierzę
odskoczyło z głośnym piskiem zbitego psa. Dzikus gwizdnął
przeciągle, ale nie ruszył się nawet ze swojej skały. Wolał na
razie tego nie robić...
Oszalałe zapachem krwi
pobratymca stado ochoczo rzuciło się do ataku. Nie mieli szans.
Loki natychmiast przybrał postać wyverna, lecz gdy tylko spróbował
poderwać się do lotu, w jego bok wbił się ogromny harpun. Grot
został wykonany ze złota, więc po całym boku rozszedł mu się
okropny palący ból. Rana na pewno będzie się goić całymi
tygodniami pomimo zaklęć... Upadł, przemienił się w człowieka,
wyciągnął bełt z boku, jęcząc z bólu. Javier jak na razie
trzymał się dzielnie, chociaż nie przybierał innej postaci. A tak
przecież, nawet jeśli miał chwilową przewagę, zaraz ją utraci.
Jak na potwierdzenie tych słów, na oczach rudego włócznia
Myśliwego się złamała, został tylko z bezużytecznym patykiem i
nienaładowaną kuszą w dłoniach. Spojrzał na broń bezradnie,
cofając się. Wielki hienodon stopniowo się przysuwał, szczerząc
kły; gdy się wyprężył, jego łeb znalazł się ponad głową
ofiary. Ofiara nie miała już drogi ucieczki, plecami napotkała
skałę. Mężczyzna jak zahipnotyzowany patrzył w oczy zwierzęcia,
nie próbując nawet atakować. Stał, w milczeniu obserwując, tylko
jego twarz stopniowo przybierała odcień coraz podobniejszy do
śniegu. Loki skoczył w tamtą stronę, toporem rozciął bok
zwierzęcia, pchnął Myśliwego na ziemię.
– Nie mamy szans jako
ludzie, przecież widzisz!
Źrenice blondyna były
wielkości główek od szpilki. Patrzył niewidzącym wzrokiem gdzieś
ponad lewym ramieniem rozmówcy, lekko kiwając się w przód i w
tył. Loki był pewien, że nie odpowie.
– Tak dawno się nie
zmieniałem... – wyszeptał w końcu ledwo słyszalnie.
– Więc chyba
najwyższa pora, żeby to zmienić. Chodź! – Podał mu rękę,
pomógł wstać. Następnie sam się przeobraził i plunął ogniem.
Adrian
Czarny ogier pędził
na złamanie karku po śliskich kamieniach. Cały czas parskał
niespokojnie, rzucał łbem, próbował zawracać. Adrian kurczowo
zaciskał palce na wodzach, co chwilę przywołując oszalałe
zwierzę do porządku. Wiedział, że jazda na koniu w taką pogodę
i po takim gruncie mogła mieć tragiczne skutki, ale teraz ważny
był czas. A nie mógł przecież lecieć z koniem na grzbiecie.
To było już
niedaleko, zaraz za następnym skalnym występem. Doskonale słyszał
odgłosy bitwy – świst broni w powietrzu i ciężkie oddechy ludzi
pomieszane ze skowytem i warczeniem hienodonów.
Wyłonił się zza
zakrętu. Zauważył stojącego tuż przed nim człowieka. Mężczyzna
odwrócił się dokładnie w tym momencie, gdy rozpędzony koń wpadł
na niego z impetem. Jednocześnie jeździec błyskawicznie założył
strzałę na cięciwę łuku i wystrzelił, celując doskonale w
czubek głowy barbarzyńcy.
Hienodony naraz
przestały walczyć. Uniosły łby, nadstawiły uszu, jakby słysząc
wyciekającą z żył ich pana krew. Rzuciły się do ucieczki.
Loki i Javier byli w
strasznym stanie, aż żal było na nich patrzeć. Koń parsknął,
tupnął i niespokojnie machnął ogonem, czując zapach krwi. Adrian
spojrzał w dół na swoich prześladowców, których właśnie
wybawił od pewnej śmierci.
– To na mnie już
czas. Podziękujecie następnym razem – zawołał, uśmiechając
się bezczelnie, i popędził ogiera dalej.
Odprowadził go
ochrypły wrzask Myśliwego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz