poniedziałek, 24 września 2018

Rozdział 5


Loki

Nad Świętymi Górami powoli zapadał lepki zmierzch. Cały dzień na niebie zalegały gęste burzowe chmury, siekące strugami wody bez chwili wytchnienia. Gdy wreszcie zapanował spokój, szlak okazał się niemożliwy do przebycia dla kogoś o zdrowych zmysłach – ścieżki spływały rwącymi potokami, a skały były zdradziecko śliskie.
Ale czy Javier był przy zdrowych zmysłach? Z pewnością nie.
Loki z każdym dniem tylko coraz mocniej utwierdzał się w tym przekonaniu. Teraz za to, patrząc na uparcie pnącego się pod górę Myśliwego, zapragnął natychmiast znaleźć się w swoim domu, gdzie mógłby zjeść ciepłą kolację i usiąść w miękkim fotelu koło kominka. Ale nie mógł tego zrobić, bo nie wiadomo po co pchał się na tą bezsensowną wyprawę. Nawet jeśli z początku wmawiał sobie, że Javier ma jakiś wyższy cel w ściganiu Adriana, to teraz był pewien, że wcale go nie ma. Przecież on nie myślał w takich kategoriach. Całe jego życie było nieprzerwaną tułaczką bez konkretnego celu, więc to logiczne, że nie usiedziałby długo w jednym miejscu. To wcale nie była żadna karkołomna misja, po której z pewnością zostałby obwołany bohaterem – nie, to kolejna z wycieczek dla kaprysu psychola. Rudy chciał zawrócić, nie marzył o niczym innym, ale nie chcąc do końca uwierzyć w to, co właśnie stawało mu czysto i wyraźnie przed oczami, wbijał wzrok w szczupłą sylwetkę towarzysza. Kilka jasnych kosmyków wysunęło się z ciasno zawiązanego na włosach rzemienia i opadało mu teraz na prawie białe czoło. Myśliwy był chorobliwie blady – z pewnością gdyby był człowiekiem, można by pomyśleć, że cierpi na poważną anemię. Ale nie był człowiekiem. Więc wymyślanie bezsensownych diagnoz nie miało sensu. A na tym, z czym borykali się obłąkani, Loki się nie znał, wiedział jedynie to, co pomagało odróżnić wariata od normalnego człowieka. W przypadku wyverna było to nadzwyczaj skomplikowane, ale był pewien, że Javier spokojnie kwalifikował się do pobytu w jednym z tych tajemniczych ośrodków, z których nigdy jeszcze nikogo nie wypuszczono.
Stopa osunęła mu się na mokrym kamieniu; z głośnym krzykiem, który wyrwał mu się niechcący z gardła, runął na twarz. Uderzenie czołem w ziemię na moment go zamroczyło. Nie wiedział, czy to mokre, co spływało mu po twarzy, było wodą z przemoczonych włosów, czy może krwią. Javier odwrócił się raptownie, ale bez najmniejszego szelestu. Był zwinny, to mu trzeba było przyznać. Zwinny i potwornie szybki. Syknął ostrzegawczo, przyciskając palec do ust. Loki zamarł. Myśliwy na pewno ryknąłby na niego bez skrupułów, gdyby mógł, ale skoro milczał, musiało dziać się coś niedobrego. Prawdopodobnie w pobliżu czaiła się grupka drapieżników lub obserwujących ich w ciszy hiporaumów. Czyli – jednym słowem – swoim krzykiem narobił kłopotów.
Wstał najwolniej i najciszej, jak się tylko dało. Niestety – po lewej rozległo się ostrzegawcze warknięcie.
Hienodon był po prostu ogromny, jego ociekające śliną zębiska zdawały się wprost stworzone do tego, by jednym kłapnięciem rozdzielać nieostrożnych wędrowców na dwie równe połowy. Jęknął i powoli spojrzał na Javiera. Wydawał się jeszcze bledszy, niż zwykle. Często zastanawiał się, dlaczego kilka potworów budzi taki strach u zaprawionego w bojach nieśmiertelnego, mordercy i największej zagadki współczesnego świata w jednym, ale nigdy nie odważył się spytać. I już prawdopodobnie się nie dowie, sądząc po wielkości stada, jakie ich otoczyło.
I co teraz? – spytał cicho.
Nie wiem. Ty się martw. Śledziły nas przecież od jakiegoś czasu, a ty zachowałeś się jak idiota.
Chciał wytknąć towarzyszowi to, że nie powiedział mu wcześniej o niebezpieczeństwie, ale powstrzymał się w ostatnim momencie. Ogromne zwierzę powoli się zbliżało. Chwycił zatknięty za pasek topór, przygotował się do ciosu. Może chociaż uda się przedłużyć życie o kilka sekund.
Nie zaatakuje was, jeśli odłożycie broń.
Zapomniał o tym, że w obecności wściekłych potworów nie wolno wykonywać gwałtownych ruchów, i okręcił się na pięcie w stronę głosu. Na skale nad nimi stał wysoki, nagi od pasa w górę człowiek. Twarz miał pomalowaną w białe i czarne pasy, a oczy zielone i świecące jak u dzikiego zwierzęcia, co było widać nawet w panującym mroku. Znał tych barbarzyńców – wyverny już wielokrotnie próbowały zrujnować ich imperium, które stworzyli sobie w samym środku terytorium wroga, ale zawsze przegrywały. Nikt nie wiedział dlaczego. Przecież ludzie odziani w skóry zwierząt nie mogli być silniejsi od ziejących ogniem skrzydlatych gadów...
Odurzony grzybkami mózg Javiera nie dopuszczał jednak do siebie takiej możliwości jak „negocjacje”. Loki miał przed sobą kolejny dowód na to, że mógł bez wyrzutów sumienia nie ruszać się z domu i z pewnością lepiej by na tym wyszedł. Myśliwy zamachnął się i z całej siły uderzył kolbą kuszy w pysk najbliższego hienodona; zwierzę odskoczyło z głośnym piskiem zbitego psa. Dzikus gwizdnął przeciągle, ale nie ruszył się nawet ze swojej skały. Wolał na razie tego nie robić...
Oszalałe zapachem krwi pobratymca stado ochoczo rzuciło się do ataku. Nie mieli szans. Loki natychmiast przybrał postać wyverna, lecz gdy tylko spróbował poderwać się do lotu, w jego bok wbił się ogromny harpun. Grot został wykonany ze złota, więc po całym boku rozszedł mu się okropny palący ból. Rana na pewno będzie się goić całymi tygodniami pomimo zaklęć... Upadł, przemienił się w człowieka, wyciągnął bełt z boku, jęcząc z bólu. Javier jak na razie trzymał się dzielnie, chociaż nie przybierał innej postaci. A tak przecież, nawet jeśli miał chwilową przewagę, zaraz ją utraci. Jak na potwierdzenie tych słów, na oczach rudego włócznia Myśliwego się złamała, został tylko z bezużytecznym patykiem i nienaładowaną kuszą w dłoniach. Spojrzał na broń bezradnie, cofając się. Wielki hienodon stopniowo się przysuwał, szczerząc kły; gdy się wyprężył, jego łeb znalazł się ponad głową ofiary. Ofiara nie miała już drogi ucieczki, plecami napotkała skałę. Mężczyzna jak zahipnotyzowany patrzył w oczy zwierzęcia, nie próbując nawet atakować. Stał, w milczeniu obserwując, tylko jego twarz stopniowo przybierała odcień coraz podobniejszy do śniegu. Loki skoczył w tamtą stronę, toporem rozciął bok zwierzęcia, pchnął Myśliwego na ziemię.
Nie mamy szans jako ludzie, przecież widzisz!
Źrenice blondyna były wielkości główek od szpilki. Patrzył niewidzącym wzrokiem gdzieś ponad lewym ramieniem rozmówcy, lekko kiwając się w przód i w tył. Loki był pewien, że nie odpowie.
Tak dawno się nie zmieniałem... – wyszeptał w końcu ledwo słyszalnie.
Więc chyba najwyższa pora, żeby to zmienić. Chodź! – Podał mu rękę, pomógł wstać. Następnie sam się przeobraził i plunął ogniem.



Adrian

Czarny ogier pędził na złamanie karku po śliskich kamieniach. Cały czas parskał niespokojnie, rzucał łbem, próbował zawracać. Adrian kurczowo zaciskał palce na wodzach, co chwilę przywołując oszalałe zwierzę do porządku. Wiedział, że jazda na koniu w taką pogodę i po takim gruncie mogła mieć tragiczne skutki, ale teraz ważny był czas. A nie mógł przecież lecieć z koniem na grzbiecie.
To było już niedaleko, zaraz za następnym skalnym występem. Doskonale słyszał odgłosy bitwy – świst broni w powietrzu i ciężkie oddechy ludzi pomieszane ze skowytem i warczeniem hienodonów.
Wyłonił się zza zakrętu. Zauważył stojącego tuż przed nim człowieka. Mężczyzna odwrócił się dokładnie w tym momencie, gdy rozpędzony koń wpadł na niego z impetem. Jednocześnie jeździec błyskawicznie założył strzałę na cięciwę łuku i wystrzelił, celując doskonale w czubek głowy barbarzyńcy.
Hienodony naraz przestały walczyć. Uniosły łby, nadstawiły uszu, jakby słysząc wyciekającą z żył ich pana krew. Rzuciły się do ucieczki.
Loki i Javier byli w strasznym stanie, aż żal było na nich patrzeć. Koń parsknął, tupnął i niespokojnie machnął ogonem, czując zapach krwi. Adrian spojrzał w dół na swoich prześladowców, których właśnie wybawił od pewnej śmierci.
To na mnie już czas. Podziękujecie następnym razem – zawołał, uśmiechając się bezczelnie, i popędził ogiera dalej.
Odprowadził go ochrypły wrzask Myśliwego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz