Mark
Nigdy nie przypuszczał,
że Rion potrafi milczeć, jeśli faktycznie tego trzeba.
Gdy wrócił w środku
nocy do zrujnowanego domu, zmarznięty, obolały, wściekły, pijany
i ubrudzony wampirzą krwią, na warcie zastał tylko rudego. Był
pewien, że ten zerwie się z miejsca na jego widok, zacznie krzyczeć
i wypytywać, dając potwierdzenie tego, jakoby faktycznie nie mógł
usiedzieć w miejscu i wyszukiwał wszędzie nowych sensacji, być
może rzuci się budzić pozostałych, tworząc dookoła
niewiarygodny chaos... A on jedynie zmierzył go nieprzychylnym
wzrokiem, westchnął ciężko i znowu całą uwagę poświęcił
czyszczeniu miecza w migotliwym blasku ogniska. Po chwili powiedział
jedynie:
– Weź ty się umyj.
Nawet nie masz pojęcia, jak trudno spłukać zaschniętą posokę.
Jeszcze chwila, i płaszcz będzie do wyrzucenia.
Anders
Wprawdzie nie czuł się
tak wspaniale, jak to opisał Shadyi, ale przecież nie mógł
przegapić tak ważnego zebrania. Nawet jeśli poskutkować mogło
odnowieniem zapalenia płuc, z którym toczył nierówną walkę od
kilku dni.
Na ośnieżonym polu
zebrali się wszyscy. Po drugiej stronie magicznej bariery widział
swoich braci, którzy przybyli w roli wsparcia.
Odyn trzymał się
trochę z boku, rozglądając niespokojnie. Na jego ramionach
siedziały dwa kruki. Rion pogwizdywał cicho, kręcąc młynki
krótkim mieczem. Ryjisjaveeik, jego młodszy brat, stał trochę
bokiem i udawał, że go nie widzi – jak zwykle. Najwyższy Władca
czasami zachowywał się naprawdę dziecinnie w jego towarzystwie.
Mark opierał się na swoim krzyżackim mieczu, poważniejszy i
bardziej milczący, niż zwykle.
Po jego stronie Shadya,
Bonawentura i reszta siedzieli w wilczych postaciach, łącznikiem
miał być ktoś inny – niski, ale dobrze zbudowany mężczyzna po
czterdziestce, ubrany jedynie w płócienny worek, niedbale narzucony
na gołe ciało. Zdawał się nie czuć mrozu.
W przeciwieństwie do
Andersa, oczywiście. Noga bolała, policzki zamarzały, przed oczami
latały dziwne mroczki. Ale nie zamierzał przyznawać się do tego
co jakiś czas z troską zerkającej w jego stronę wilkołaczycy.
– A więc chodźmy.
Nie mamy dużo czasu, słońce zachodzi wcześnie. – Shadya
nastroszyła futro.
Podobno już wcześniej
Ryjisjaveeik zapowiedział, że koniecznie chce zobaczyć bagna,
zbadać tamtejszą atmosferę. Nikt nie rozumiał dlaczego –
przecież aurę wyczuć można było doskonale nawet tutaj – ale
pozostał nieugięty. Ruszyli wzdłuż granicy. Wilki dreptały po
jego stronie niewidzialnej bariery, ten w ludzkiej postaci bez
problemu dotrzymywał im kroku.
Na mokradłach było
dokładnie tak, jak zwykle. Ciszę rozrywał jedynie rechot żab i
rozlegający się co jakiś czas plusk błotnistej wody, między
łysymi drzewami kłębiła się zawieszona na poziomie kolan gęsta
mgła, pozbawione liści gałęzie stukały i skrzypiały na wietrze.
Markowi naprawdę się tutaj podobało, co Anders poznał po jego
pełnej źle ukrywanego zachwytu minie. Czasem trudno było zrozumieć
tego młodzika.
Rion stanął
gwałtownie, Odyn obił mu się o plecy. Zasyczał, lecz nie doczekał
się podobnej reakcji ze strony młodszego wyverna, więc ukradkiem
zszedł mu z drogi. Rudy stał chwilę, rozglądając się niepewnie,
nozdrza miał rozszerzone, tak samo jak źrenice. Shadya również
zamarła z ubłoconą łapą w górze. Nie wyczuła jednak nic
szczególnego. Zaskomlała cicho.
– Wyczułem drobną
zmianę w aurze. Jakby granica się przesunęła... ale nie jestem
pewien. Lepiej chodźmy dalej.
Anders również się
niepokoił, ale z innego powodu – miał niemiłe wrażenie, że
ktoś ich śledzi. Ale może kroki, które słyszał daleko za sobą,
to jeden z wilkołaków.
Wszyscy ruszyli,
chociaż względny spokój, który im towarzyszył, wyparował
zupełnie. Większość wcale nie wierzyła wyvernowi, przecież
jakby coś się zmieniło, też by to wyczuli. I to mocniej – w
końcu wilkołaki, choć niezbyt uzdolnione magicznie, były jak
magnes na wszelkiego rodzaju zjawiska paranormalne. Okazało się
jednak, że miał rację, o czym przekonali się podczas drobnej
sprzeczki Marka i Bonawentury. Wilkołak robił pod adresem Niemca
najzłośliwsze wilcze miny, jakie tylko istniały, a kamień, który
w końcu rzucił wyvern, bez przeszkód dosięgnął jego łba.
Zaskoczony brązowy wilk pisnął i poleciał na prawie dwa metry w
tył, wpadając w jedną z większych sadzawek z błota. Ryjisjaveeik
ryknął śmiechem na widok zaskoczonej miny Marka, kilka spłoszonych
ptaków poderwało się z pobliskiego drzewa.
– Miałem rację.
Granica w tym miejscu albo się przesunęła, albo zupełnie zanikła.
– Rion uśmiechnął się z wyższością.
– To teraz, Panie
Niezrównany, zbadaj ten kamień, na nim wyryto Rynn. – Wilkołak
w ludzkiej postaci poprowadził go na środek zrujnowanego kamiennego
kręgu, gdzie znajdował się płaski głaz, służący niegdyś jako
ołtarz.
Wyvern uklęknął, z
obawą przyłożył obie dłonie do runy. Zamknął oczy.
– Ale nie może mu
się nic stać, nie? – spytał Mark. Jego głos zabrzmiał słabo i
dziecinnie.
– Raczej nie –
wzruszył ramionami Anders.
– Nie podoba mi się
to, że użyłeś słowa „raczej”. Czyli nie macie pewności?
– To jednak jesteś
mistrzem świata w każdej dziedzinie, czy nie? Bo zaczynam się
gubić. – Odyn uśmiechnął się szeroko. Anders dopiero teraz
zauważył, że Przedwiecznemu brakuje jednej z górnych dwójek.
– Potrzebuję kogoś,
kto by mi użyczył aury, nie mam tyle siły. – Rion odetchnął,
ocierając czoło. – Shadyo, mogłabyś? Ty się odrobinę na tym
znasz...
– Oczywiście.
Proszę, odwróćcie się.
Wszyscy wykonali
komendę, jedynie Anders z lekkim opóźnieniem i pomocą brata,
który dotknął jego ramienia z widoczną niechęcią. Nadal to, co
żywił do wilkołaczycy, nazywał z uporem „zainteresowaniem”,
ale bał się, że niedługo będzie musiał przyznać, że to coś
większego, na co to słowo wydaje się zbyt błahe i proste. Chyba
pora nazwać rzeczy po imieniu...
Ciepłe uczucia
zaczynają zbierać żniwo nawet wśród nas. Trzeba było wyplenić
zarazę, zanim złożyła jaja... – pomyślał ze złością. –
A na nazywanie mam jeszcze czas...
Wilkołaki były
widocznie przyzwyczajone do swojej nagości. Bez cienia zażenowania
Shadya przemieniła się w człowieka, przyjęła z rąk łącznika
prostą białą sukienkę, zarzuciła ją na siebie. Poprawiła
odruchowo włosy i podeszła zdecydowanym krokiem do klęczącego
wyverna. Nadal była boso, więc skrzywiła się lekko, gdy nadepnęła
niechcący na ostry kamień. Delikatna ludzka skóra natychmiast
zaczęła krwawić.
Stanęła za Rionem,
położyła mu obie dłonie na ramionach. Zielona aura rudego
rozbłysła, skoncentrował się
Anders znowu miał
wrażenie, że coś do nich podchodzi, usiłując być cicho, ale
nadal ignorował. Bo co to może być? Po co ktoś miałby ich
śledzić? Dla zwykłych ludzi wyglądali jak banda szaleńców
spotykających się w kamiennym kręgu, by odprawiać niewiadomego
rodzaju rytuały...
Zza drzewa wyłoniła
się Livia. Zobaczywszy Allana, podeszła bliżej i mocno zdzieliła
go łapą w ramię, szczerząc zębiska. Chłopak oddał jej płazem
szabli w nos, przeklinając cicho.
– Moja żona, cholera
jasna... – warknął, masując obolałe miejsce. Wilkołaczyca
wywaliła jęzor w najszerszym wilczym uśmiechu, jaki dotychczas
widzieli.
Markowi jakby zapaliła
się lampka w głowie.
– Co?! Jaka żona?!
– Mieli zostać
małżeństwem. Pięknie by razem wyglądali... – Łącznik
roześmiał się.
– Ale... Co proszę?!
Oni mieliby brać ślub?! Cholera jasna, przecież to jeszcze dzieci!
– ryknął wściekły starszy brat, pokazując dłonią na młodych.
Wprawdzie mającego dobre metr dziewięćdziesiąt wzrostu i cień
wcale nie młodzieńczego zarostu nad górną wargą Allana trudno
było nazwać dzieckiem, w dodatku przecież miał prawie dwadzieścia
lat lat, wyvern jednak zdawał się nie przyjmować tego do
wiadomości.
– Dobrze, już
spokojnie, rodzice spotkali się z podobną reakcją z mojej strony,
więc myślę, że jeszcze się zastanowią... – warknął Allan,
niezadowolony z tego, że nagle stał w centrum zainteresowania, i to
jako kompletny dzieciak.
Wszyscy umilkli,
widząc, że Rion wstaje. Wyvern powoli rozprostował zesztywniałe
plecy, następnie oznajmił podejrzanie słabym głosem:
– Znam przybliżoną
lokalizację miejsca, gdzie przebywa kontrolujący demona.
– No i? Gdzie to
jest?
– Drugi Świat.
Cmentarz Zapomnianych.
Wszyscy umilkli. Mark
jako jedyny nie miał pojęcia, o czym mówią, więc tylko
zmarszczył brwi. Rion, widząc to, wytłumaczył mu cierpliwie:
– Właściwie to nikt
nie wie, co tam jest takiego niebezpiecznego...
– Więc czego się
boicie?!
– …bo żaden z
wysłanych na zwiady nie wrócił, a jeden do dzisiaj straszy na
jednym z naszych zamków.
– Aha... – Młody
wyvern dyskretnie się wycofał. Wiedział doskonale, że to jego
wyślą na misję. No bo kogo? Jako najpotężniejszy, pewnie tylko
on miał jakieś szanse się tam dostać.
Nagle ciszę rozdarł
charakterystyczny dźwięk napinanej cięciwy łuku. Ryjisjaveeik
wydał ciche warknięcie – polecenie skierowane do Andersa. Minęło
tyle lat, odkąd działali jak jedna maszyna, odkąd porozumiewali
się bez słów... Okazało się, że podświadomość jednak nie
potrzebowała nawet chwili na przypomnienie sobie wyuczonych wieki
temu odruchów. Chwycił sztylet, okręcił się błyskawicznie,
rzucił.
I zamarł.
Napastnikiem była na
oko dwunastoletnia złotowłosa dziewczynka w brudnej od błota
sukience. Owszem, trzymała wielki jak ona sama prawdziwy łuk, lecz
na cięciwę założony miała zastrugany patyk. Odyn natychmiast
skoczył, rozmywając się w powietrzu, by chwycić sztylet –
chybił o ułamek milimetra, jego palce musnęły rękojeść. Ostrze
weszło płynnie w pierś dziewczynki, upadła na wznak.
Ryjisjaveeik podbiegł
do ofiary, nachylił się. Materiał jasnej sukienki bardzo szybko
barwił się na czerwono. Zaraz obok niego pojawiła się Shadya.
Kobieta miała twarz we łzach, chwyciła dziewczynkę za rękę,
zawyła.
– Boże, co ja
zrobiłem... – jęknął Anders.
– Ryjisjaveeiku,
pomóż jej! Wiem, że możesz tego dokonać, doskonale wiem! Błagam
cię, pomóż! – Kobieta była zrozpaczona, zupełnie jakby ofiarą
była jej własna córka. Zdawało się, że zaraz wpadnie w
histerię. Ze złością wyrwała się łącznikowi, który chwycił
ją za ramiona i spróbował odsunąć od ciała.
Władca wyvernów
delikatnie dotknął srebrnego ostrza. Weszło głęboko. Sztylet
Andersa zawsze trafiał do celu, nie pozostawiając ofierze żadnych
szans. Był w końcu z tego właśnie znany. Sądząc po tym, z jaką
szybkością wokół ofiary powstawała kałuża krwi, i tym razem
były zakonnik się postarał. Nawet uzdrawiająca magia wyvernów
była w tym przypadku bezsilna.
– Przykro mi –
powiedział tylko, prostując się.
Kobieta zawyła,
skoczyła na niego, przemieniając się. Łącznik chwycił ją w
ostatnim momencie, jęknął, gdy zatopiła kły w jego
przedramieniu.
– Doskonale wiem,
że potrafisz ją uratować! Ty podły kłamco! Dlaczego tego nie
zrobisz?! Dlaczego możesz z zimną krwią patrzeć, jak umiera?!
Jeszcze raz spojrzał
na dziewczynkę. Brązowe włosy rozsypały się dookoła głowy,
tworząc lśniącą aureolę. Była blada, ale jej twarz miała
spokojny wyraz – zupełnie jakby spała, nieświadoma tego, że
właśnie ucieka z niej życie...
– Jestem za miękki –
warknął, zrywając z szyi przypominający monetę medalion,
ozdobiony pośrodku trupią czaszką – symbol swojej władzy,
wykuty przez Pierwszego w czasach, których nikt z żyjących już
nie pamiętał. Położył go na piersi dziewczynki, wyrecytował
słowa formuły przemiany. Staroelficki, choć niezwykle trudny, jemu
przychodził z niezwykłą łatwością.
Wszyscy z przerażeniem
patrzyli mu na dłonie.
– Ty chyba nie
zrobiłeś tego, o czym właśnie pomyślałem? – spytał Odyn.
Dziewczynka powoli
otworzyła oczy, powiodła nimi po przepełnionych grozą obliczach
zebranych. Tęczówki miała krwistoczerwone, a kły, widoczne w
lekko uchylonych ustach, ostre jak sztylety.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz