poniedziałek, 24 września 2018

Rozdział 6


Mark

Nigdy nie przypuszczał, że Rion potrafi milczeć, jeśli faktycznie tego trzeba.
Gdy wrócił w środku nocy do zrujnowanego domu, zmarznięty, obolały, wściekły, pijany i ubrudzony wampirzą krwią, na warcie zastał tylko rudego. Był pewien, że ten zerwie się z miejsca na jego widok, zacznie krzyczeć i wypytywać, dając potwierdzenie tego, jakoby faktycznie nie mógł usiedzieć w miejscu i wyszukiwał wszędzie nowych sensacji, być może rzuci się budzić pozostałych, tworząc dookoła niewiarygodny chaos... A on jedynie zmierzył go nieprzychylnym wzrokiem, westchnął ciężko i znowu całą uwagę poświęcił czyszczeniu miecza w migotliwym blasku ogniska. Po chwili powiedział jedynie:
Weź ty się umyj. Nawet nie masz pojęcia, jak trudno spłukać zaschniętą posokę. Jeszcze chwila, i płaszcz będzie do wyrzucenia.



Anders

Wprawdzie nie czuł się tak wspaniale, jak to opisał Shadyi, ale przecież nie mógł przegapić tak ważnego zebrania. Nawet jeśli poskutkować mogło odnowieniem zapalenia płuc, z którym toczył nierówną walkę od kilku dni.
Na ośnieżonym polu zebrali się wszyscy. Po drugiej stronie magicznej bariery widział swoich braci, którzy przybyli w roli wsparcia.
Odyn trzymał się trochę z boku, rozglądając niespokojnie. Na jego ramionach siedziały dwa kruki. Rion pogwizdywał cicho, kręcąc młynki krótkim mieczem. Ryjisjaveeik, jego młodszy brat, stał trochę bokiem i udawał, że go nie widzi – jak zwykle. Najwyższy Władca czasami zachowywał się naprawdę dziecinnie w jego towarzystwie. Mark opierał się na swoim krzyżackim mieczu, poważniejszy i bardziej milczący, niż zwykle.
Po jego stronie Shadya, Bonawentura i reszta siedzieli w wilczych postaciach, łącznikiem miał być ktoś inny – niski, ale dobrze zbudowany mężczyzna po czterdziestce, ubrany jedynie w płócienny worek, niedbale narzucony na gołe ciało. Zdawał się nie czuć mrozu.
W przeciwieństwie do Andersa, oczywiście. Noga bolała, policzki zamarzały, przed oczami latały dziwne mroczki. Ale nie zamierzał przyznawać się do tego co jakiś czas z troską zerkającej w jego stronę wilkołaczycy.
A więc chodźmy. Nie mamy dużo czasu, słońce zachodzi wcześnie. – Shadya nastroszyła futro.
Podobno już wcześniej Ryjisjaveeik zapowiedział, że koniecznie chce zobaczyć bagna, zbadać tamtejszą atmosferę. Nikt nie rozumiał dlaczego – przecież aurę wyczuć można było doskonale nawet tutaj – ale pozostał nieugięty. Ruszyli wzdłuż granicy. Wilki dreptały po jego stronie niewidzialnej bariery, ten w ludzkiej postaci bez problemu dotrzymywał im kroku.
Na mokradłach było dokładnie tak, jak zwykle. Ciszę rozrywał jedynie rechot żab i rozlegający się co jakiś czas plusk błotnistej wody, między łysymi drzewami kłębiła się zawieszona na poziomie kolan gęsta mgła, pozbawione liści gałęzie stukały i skrzypiały na wietrze. Markowi naprawdę się tutaj podobało, co Anders poznał po jego pełnej źle ukrywanego zachwytu minie. Czasem trudno było zrozumieć tego młodzika.
Rion stanął gwałtownie, Odyn obił mu się o plecy. Zasyczał, lecz nie doczekał się podobnej reakcji ze strony młodszego wyverna, więc ukradkiem zszedł mu z drogi. Rudy stał chwilę, rozglądając się niepewnie, nozdrza miał rozszerzone, tak samo jak źrenice. Shadya również zamarła z ubłoconą łapą w górze. Nie wyczuła jednak nic szczególnego. Zaskomlała cicho.
Wyczułem drobną zmianę w aurze. Jakby granica się przesunęła... ale nie jestem pewien. Lepiej chodźmy dalej.
Anders również się niepokoił, ale z innego powodu – miał niemiłe wrażenie, że ktoś ich śledzi. Ale może kroki, które słyszał daleko za sobą, to jeden z wilkołaków.
Wszyscy ruszyli, chociaż względny spokój, który im towarzyszył, wyparował zupełnie. Większość wcale nie wierzyła wyvernowi, przecież jakby coś się zmieniło, też by to wyczuli. I to mocniej – w końcu wilkołaki, choć niezbyt uzdolnione magicznie, były jak magnes na wszelkiego rodzaju zjawiska paranormalne. Okazało się jednak, że miał rację, o czym przekonali się podczas drobnej sprzeczki Marka i Bonawentury. Wilkołak robił pod adresem Niemca najzłośliwsze wilcze miny, jakie tylko istniały, a kamień, który w końcu rzucił wyvern, bez przeszkód dosięgnął jego łba. Zaskoczony brązowy wilk pisnął i poleciał na prawie dwa metry w tył, wpadając w jedną z większych sadzawek z błota. Ryjisjaveeik ryknął śmiechem na widok zaskoczonej miny Marka, kilka spłoszonych ptaków poderwało się z pobliskiego drzewa.
Miałem rację. Granica w tym miejscu albo się przesunęła, albo zupełnie zanikła. – Rion uśmiechnął się z wyższością.
To teraz, Panie Niezrównany, zbadaj ten kamień, na nim wyryto Rynn. – Wilkołak w ludzkiej postaci poprowadził go na środek zrujnowanego kamiennego kręgu, gdzie znajdował się płaski głaz, służący niegdyś jako ołtarz.
Wyvern uklęknął, z obawą przyłożył obie dłonie do runy. Zamknął oczy.
Ale nie może mu się nic stać, nie? – spytał Mark. Jego głos zabrzmiał słabo i dziecinnie.
Raczej nie – wzruszył ramionami Anders.
Nie podoba mi się to, że użyłeś słowa „raczej”. Czyli nie macie pewności?
To jednak jesteś mistrzem świata w każdej dziedzinie, czy nie? Bo zaczynam się gubić. – Odyn uśmiechnął się szeroko. Anders dopiero teraz zauważył, że Przedwiecznemu brakuje jednej z górnych dwójek.
Potrzebuję kogoś, kto by mi użyczył aury, nie mam tyle siły. – Rion odetchnął, ocierając czoło. – Shadyo, mogłabyś? Ty się odrobinę na tym znasz...
Oczywiście. Proszę, odwróćcie się.
Wszyscy wykonali komendę, jedynie Anders z lekkim opóźnieniem i pomocą brata, który dotknął jego ramienia z widoczną niechęcią. Nadal to, co żywił do wilkołaczycy, nazywał z uporem „zainteresowaniem”, ale bał się, że niedługo będzie musiał przyznać, że to coś większego, na co to słowo wydaje się zbyt błahe i proste. Chyba pora nazwać rzeczy po imieniu...
Ciepłe uczucia zaczynają zbierać żniwo nawet wśród nas. Trzeba było wyplenić zarazę, zanim złożyła jaja... – pomyślał ze złością. – A na nazywanie mam jeszcze czas...
Wilkołaki były widocznie przyzwyczajone do swojej nagości. Bez cienia zażenowania Shadya przemieniła się w człowieka, przyjęła z rąk łącznika prostą białą sukienkę, zarzuciła ją na siebie. Poprawiła odruchowo włosy i podeszła zdecydowanym krokiem do klęczącego wyverna. Nadal była boso, więc skrzywiła się lekko, gdy nadepnęła niechcący na ostry kamień. Delikatna ludzka skóra natychmiast zaczęła krwawić.
Stanęła za Rionem, położyła mu obie dłonie na ramionach. Zielona aura rudego rozbłysła, skoncentrował się
Anders znowu miał wrażenie, że coś do nich podchodzi, usiłując być cicho, ale nadal ignorował. Bo co to może być? Po co ktoś miałby ich śledzić? Dla zwykłych ludzi wyglądali jak banda szaleńców spotykających się w kamiennym kręgu, by odprawiać niewiadomego rodzaju rytuały...
Zza drzewa wyłoniła się Livia. Zobaczywszy Allana, podeszła bliżej i mocno zdzieliła go łapą w ramię, szczerząc zębiska. Chłopak oddał jej płazem szabli w nos, przeklinając cicho.
Moja żona, cholera jasna... – warknął, masując obolałe miejsce. Wilkołaczyca wywaliła jęzor w najszerszym wilczym uśmiechu, jaki dotychczas widzieli.
Markowi jakby zapaliła się lampka w głowie.
Co?! Jaka żona?!
Mieli zostać małżeństwem. Pięknie by razem wyglądali... – Łącznik roześmiał się.
Ale... Co proszę?! Oni mieliby brać ślub?! Cholera jasna, przecież to jeszcze dzieci! – ryknął wściekły starszy brat, pokazując dłonią na młodych. Wprawdzie mającego dobre metr dziewięćdziesiąt wzrostu i cień wcale nie młodzieńczego zarostu nad górną wargą Allana trudno było nazwać dzieckiem, w dodatku przecież miał prawie dwadzieścia lat lat, wyvern jednak zdawał się nie przyjmować tego do wiadomości.
Dobrze, już spokojnie, rodzice spotkali się z podobną reakcją z mojej strony, więc myślę, że jeszcze się zastanowią... – warknął Allan, niezadowolony z tego, że nagle stał w centrum zainteresowania, i to jako kompletny dzieciak.
Wszyscy umilkli, widząc, że Rion wstaje. Wyvern powoli rozprostował zesztywniałe plecy, następnie oznajmił podejrzanie słabym głosem:
Znam przybliżoną lokalizację miejsca, gdzie przebywa kontrolujący demona.
No i? Gdzie to jest?
Drugi Świat. Cmentarz Zapomnianych.
Wszyscy umilkli. Mark jako jedyny nie miał pojęcia, o czym mówią, więc tylko zmarszczył brwi. Rion, widząc to, wytłumaczył mu cierpliwie:
Właściwie to nikt nie wie, co tam jest takiego niebezpiecznego...
Więc czego się boicie?!
– …bo żaden z wysłanych na zwiady nie wrócił, a jeden do dzisiaj straszy na jednym z naszych zamków.
Aha... – Młody wyvern dyskretnie się wycofał. Wiedział doskonale, że to jego wyślą na misję. No bo kogo? Jako najpotężniejszy, pewnie tylko on miał jakieś szanse się tam dostać.
Nagle ciszę rozdarł charakterystyczny dźwięk napinanej cięciwy łuku. Ryjisjaveeik wydał ciche warknięcie – polecenie skierowane do Andersa. Minęło tyle lat, odkąd działali jak jedna maszyna, odkąd porozumiewali się bez słów... Okazało się, że podświadomość jednak nie potrzebowała nawet chwili na przypomnienie sobie wyuczonych wieki temu odruchów. Chwycił sztylet, okręcił się błyskawicznie, rzucił.
I zamarł.
Napastnikiem była na oko dwunastoletnia złotowłosa dziewczynka w brudnej od błota sukience. Owszem, trzymała wielki jak ona sama prawdziwy łuk, lecz na cięciwę założony miała zastrugany patyk. Odyn natychmiast skoczył, rozmywając się w powietrzu, by chwycić sztylet – chybił o ułamek milimetra, jego palce musnęły rękojeść. Ostrze weszło płynnie w pierś dziewczynki, upadła na wznak.
Ryjisjaveeik podbiegł do ofiary, nachylił się. Materiał jasnej sukienki bardzo szybko barwił się na czerwono. Zaraz obok niego pojawiła się Shadya. Kobieta miała twarz we łzach, chwyciła dziewczynkę za rękę, zawyła.
Boże, co ja zrobiłem... – jęknął Anders.
Ryjisjaveeiku, pomóż jej! Wiem, że możesz tego dokonać, doskonale wiem! Błagam cię, pomóż! – Kobieta była zrozpaczona, zupełnie jakby ofiarą była jej własna córka. Zdawało się, że zaraz wpadnie w histerię. Ze złością wyrwała się łącznikowi, który chwycił ją za ramiona i spróbował odsunąć od ciała.
Władca wyvernów delikatnie dotknął srebrnego ostrza. Weszło głęboko. Sztylet Andersa zawsze trafiał do celu, nie pozostawiając ofierze żadnych szans. Był w końcu z tego właśnie znany. Sądząc po tym, z jaką szybkością wokół ofiary powstawała kałuża krwi, i tym razem były zakonnik się postarał. Nawet uzdrawiająca magia wyvernów była w tym przypadku bezsilna.
Przykro mi – powiedział tylko, prostując się.
Kobieta zawyła, skoczyła na niego, przemieniając się. Łącznik chwycił ją w ostatnim momencie, jęknął, gdy zatopiła kły w jego przedramieniu.
Doskonale wiem, że potrafisz ją uratować! Ty podły kłamco! Dlaczego tego nie zrobisz?! Dlaczego możesz z zimną krwią patrzeć, jak umiera?!
Jeszcze raz spojrzał na dziewczynkę. Brązowe włosy rozsypały się dookoła głowy, tworząc lśniącą aureolę. Była blada, ale jej twarz miała spokojny wyraz – zupełnie jakby spała, nieświadoma tego, że właśnie ucieka z niej życie...
Jestem za miękki – warknął, zrywając z szyi przypominający monetę medalion, ozdobiony pośrodku trupią czaszką – symbol swojej władzy, wykuty przez Pierwszego w czasach, których nikt z żyjących już nie pamiętał. Położył go na piersi dziewczynki, wyrecytował słowa formuły przemiany. Staroelficki, choć niezwykle trudny, jemu przychodził z niezwykłą łatwością.
Wszyscy z przerażeniem patrzyli mu na dłonie.
Ty chyba nie zrobiłeś tego, o czym właśnie pomyślałem? – spytał Odyn.
Dziewczynka powoli otworzyła oczy, powiodła nimi po przepełnionych grozą obliczach zebranych. Tęczówki miała krwistoczerwone, a kły, widoczne w lekko uchylonych ustach, ostre jak sztylety.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz