poniedziałek, 24 września 2018

Rozdział 8


Mark

Ryjisjaveeik przydzielił im jednorożce. Tantal otrzymał śnieżnobiałego ogiera, ewidentnie odziedziczonego po jakimś wojowniku, niekoniecznie za zgodą tego wojownika. Klacz Marka była wielka, dzika, nieposkromiona i czarna jak diabeł. Tak też postanowił ją właśnie ochrzcić: Teufelin – Diablica.
Choć podróż była monotonna, to Tantal okazał się o wiele sympatyczniejszym towarzyszem, niż na przykład Ryjiv. Władca miał ten nawyk, że nieustannie zadręczał rozmową – chwile ciszy, jakie co jakiś czas zapadały pomiędzy podróżnikami, wyraźnie go krępowały. Tantal za to gadał wtedy, gdy było to potrzebne, i milczał, jak skończyły się tematy. Towarzysz idealny.
Po pewnym czasie obaj jednak zaczęli usilnie szukać jakiegoś zajęcia. Jechali już równo dwa dni, z zaledwie kilkugodzinnymi przerwami na popas i napojenie wierzchowców, więc każdy miał wrażenie, że głowa mu dosłownie leci. Mark prawie spał w siodle, niebezpiecznie nachylając się nad karkiem wierzchowca. Tantal widział nakładające się na górski krajobraz sceny z sennych marzeń; mało brakło, a odmachałby małemu ludzikowi w idiotycznej czapeczce. Próbowali śpiewać, potem grali w zgadywanki i dokańczanie wyrazów. Następnie dokonali cudu zręczności, dołączając do repertuaru zabaw szachy. Wprawdzie figury, rozłożone na planszy opierającej się na siodle, łatwo spadały na ziemię, ale z czasem przestało im to przeszkadzać, gdy odkryli zaklęcie, dzięki któremu nie trzeba się było po nie schylać, tylko posłusznie wracały na swoje miejsca.
Na pierwszą przeszkodę natknęli się trzeciego dnia.
Gdy wyszli zza zakrętu, oczom ich ukazał się nietypowy jak na tę dziką okolicę widok. Ścieżka opadała stromo w dół, jeżyła się tysiącami ostrych, obluzowanych kamieni. Kilka metrów dalej skałę rozrywała ogromna szczelina, nie sposób było rozróżnić z całą pewnością, co znajdowało się na jej skąpanym we mgle drugim końcu. Przejście umożliwiał szeroki solidny most, zbudowany z precyzją z grubych bali i utrzymany w nienagannym stanie. Tuż obok wejścia na niego przechylała się mała drewniana chatka. Jej dach zapadał się do środka, grożąc mogącym nastąpić w każdej chwili zarwaniem, w okna zamiast szyb wprawiano zwierzęce skóry, a z komina unosiła się cienka smużka dymu.
Chyba go uduszę – mruknął pod nosem Tantal, gwałtownym trzepnięciem rozkładając starą mapę, otrzymaną od Ryjisjaveeika. – Obiecał, że znajdzie taką trasę, byśmy mogli ominąć to miejsce...
Nie możemy po prostu pokonać przeszkody pełnym galopem? Ktokolwiek mieszka w tej chacie, nie zdoła powstrzymać na czas naszych koni. – Mark, uśmiechając się złośliwie, poklepał Teufelin po umięśnionym karku. Klacz parsknęła i zagrzebała wielkim kopytem w ziemi, jakby na potwierdzenie jego słów. W całym Drugim Świecie wiadomo było, że konie wyvernów – jednorożce – są ogromne, narowiste, niecierpliwe i wytresowane w ten sposób, by mogły pokonać nawet najlepsze z bojowych rumaków. Niektóre potrafiły kopnięciem przewrócić hiporauma.
Nie możemy. Gospodarz na pewno już wie, że tu jesteśmy. – Grek westchnął ciężko i pogonił swojego ogiera.
A skąd może wiedzieć? Gdyby był wyvernem, nie czekałby, aż podjedziemy, tylko zestrzelił nas na przykład z kuszy...
Jeszcze się nie zdarzyło, żeby przepuścił kogoś bez opłaty. A tak się złożyło, że pieniądze będą nam jeszcze potrzebne...
Miał rację – jak tylko znaleźli się koło domu, drogę zastąpił im strażnik mostu. Był niezwykle wysoki, prawie jak Mark, lecz o wiele potężniej zbudowany. Od stóp do głów okrywała go prosta, lecz solidna zbroja płytowa, przez wąską szczelinę przyłbicy obserwowały ich inteligentne, czujne oczy fioletowo-zielonego koloru. Smokon.
Nie przejdziecie – zagrzmiał, opierając się na swoim mieczu.
Nie? – Tantal wyszczerzył zęby w szyderczym uśmiechu. – Mamy nakaz od samego Ryjisjaveeika!
Mark przewrócił oczami, wzdychając. Już jakiś czas temu zauważył, że ten przeciętnie uzdolniony, lecz nieprzeciętnie wiekowy Grek ma sporą tendencję do stwarzania z każdej przygody dosłownie teatru.
Macie pieniądze? – dobiegło spod hełmu.
Nie...
Więc nie przejdziecie.
Możemy zagwarantować sobie wolną drogę w inny sposób. Jest ze mną najznamienitszy szermierz Drugiego Świata. Jeśli z nim przegrasz, przejdziemy. Jeśli wygrasz – zapłacimy i przejdziemy. – Tantal zaśmiał się z wyższością.
A więc jednak macie pieniądze!
Ale wolelibyśmy się nimi nie rozstawać.
Strażnik chwilę rozważał propozycję. Gdy wreszcie się odezwał, w jego głosie można było wyczuć nutę rozbawienia.
Przyjmuję propozycję.
Powodzenia, Mark. Pamiętaj, że jeszcze nigdy nikt z nim nie wygrał. – Tantal tym razem udał obojętnego.
Mark zsiadł z konia z najwyższą niechęcią.
Ja najlepszym szermierzem? Chyba sobie żarty stroisz – warknął pod nosem. – Jak ten twój cyrk wyjdzie na jaw, to pewnie zapłacimy trzy razy tyle, ile wynosi zwykła cena. Radzę wliczyć w to również dobrego uzdrowiciela...
Idźże wreszcie!
Stanął naprzeciw strażnika, dobył długiego miecza, zakręcił nim dla próby ósemkę. Ostrze wydało w powietrzu satysfakcjonujący świst. Szybko kalkulował, jakie ma szanse w walce. Dzięki temu, że nie miał na sobie zbroi, mógł poruszać się ze swoją nadludzką prędkością, lecz smokoni ponoć też świetnie sobie radzą z atakami. Przydałaby się choćby kolczuga. Jedno draśnięcie, a ich sakiewki staną się znacznie lżejsze.
Z początku walka była dość wyrównana. Tak jak przypuszczał – wroga krępowała zbroja i brak tarczy, na którą mógłby przyjmować część mocnych ciosów ogromnego miecza. Mark jednak też miał problemy. Ryjisjaveeik na czas podróży przydzielił im stroje, które może i były wygodne w siodle, lecz niekoniecznie nadawały się do walki. A w każdym razie jemu przeszkadzała czarna peleryna z kapturem i czarny bezrękawnik. Dość ciasne spodnie znacznie ograniczały zasięg wypadów, a ostrza noży, które miał ukryte chyba w każdej części garderoby, boleśnie wbijały się w ciało. Ciężkie, wysokie buciory do konnej jazdy okazałyby się pewnie praktycznie, gdyby mógł podejść do przeciwnika na tyle, by móc spróbować kopniaka z półobrotu. W skórzanych rękawicach do łokci skóra się pociła, lecz przynajmniej miecz leżał lepiej w dłoni. Największy problem stanowił jednak płaszcz. Ponoć miał pomagać w walce – ułatwiać płynność obrotów, wyrównywać skoki – ale nikt mu nie wytłumaczył, jak z tych dobrodziejstw korzystać. Więc na razie cały czas potykał się o materiał. Po pewnym czasie zaczął tracić przewagę – żaden z jego ciosów, nawet jeśli dosięgały celu, nie wyrządzał strażnikowi krzywdy. Ponadto nie był przyzwyczajony do tego, że przeciwnik może dorównywać mu wzrostem. W zwykłych starciach niska pozycja na mocno ugiętych nogach zapewniała mu możliwość stawiania szybszych zasłon i wykonywania mocniejszych odpowiedzi, teraz sprawiała, że z najwyższym trudem bronił ramiona i głowę.
Po pewnym czasie zaczęło się to robić męczące. Jakim to prawem smokon – czyli, jeśli akurat nie przybierał postaci gada, zwykły człowiek – może pokonać kogoś takiego, jak on?! Złość na moment go zaślepiła. Wszyscy wiedzieli, że nie zawsze gra czysto, a wręcz prawie nigdy. Liczne zwody i przekręty degustowały jego bardziej rycerskich znajomych, ale nie przejmował się – rekompensowało to jego słabe doświadczenie. Przekalkulował więc szybko w myślach, czy skóra, z której wykonano rękawice, jest wystarczająco gruba. Stwierdziwszy, że powinno wystarczyć, wykonał coś, z czego zdążył już zasłynąć.
Przy pierwszej nadarzającej się zasłonie na głowę chwycił drugą dłonią za ostrze miecza. Następnie tuż obok niej umieścił również tą, która chwilę wcześniej zaciśnięta była na rękojeści. Wziął szeroki zamach zza głowy i z całej siły uderzył w hełm przeciwnika. Jelec w zetknięciu z metalem gruchnął ogłuszająco. Dźwięk kojarzył się mocno z odgłosem, jaki wydaje rondel z bigosem upuszczony na kafelki. Strażnik runął bezwładnie na most, miecz potoczył się po kamieniach.
Ten tak zwany „golfiarz” z pewnością zaliczał się do jednego z bardziej udanych.
Mocniej się nie dało? – spytał retorycznie Tantal. – Sprawdź no, czy głowica mu się nie odcisnęła na twarzy...
Mark zgrzytnął zębami.
Grek pogonił jednorożca, wpadł galopem na drewniany most. Konstrukcja była naprawdę solidna – nawet nie zadrżała.
Nie powinniśmy sprawdzić, czy on... – Niemiec z niechęcią spojrzał na leżącego bez ruchu wroga.
Żyje, żyje. W ten sposób go nie zabijesz. Chodźże wreszcie, zanim się obudzi!
Zadudniły kopyta, most szybko znalazł się za nimi.



Shadya

Shadya chodziła w tę i z powrotem po polanie, powarkując nerwowo. Starała się opanować emocje, lecz nie potrafiła upilnować warg, które same unosiły się jej do góry, odsłaniając kły. Sierść na karku i grzbiecie stanęła jej dęba, ogon drżał niecierpliwie, łapy nie słuchały jej, więc potykała się co jakiś czas o wystające spod grubej warstwy śniegu korzenie. Reszta stada przyglądała się jej z ciekawością. Również byli zdenerwowani, co poznała po tym, z jaką częstotliwością wybuchały bójki, ale najwyraźniej nie aż tak, jak ona. Jedynie Livia wykazała się opanowaniem – leżała na brzuchu, dumnie obracając łeb na bok, nie interesowała się nikim i niczym. Po raz pierwszy w życiu udało jej się przybrać pełną postać wilka z własnej woli, więc powinna raczej się cieszyć lub chociaż okazać nieco więcej entuzjazmu. A stała się melancholijna, nieobecna, może nawet trochę smutna. Było zimno – jej długie czarne futro falowało na przenikliwym wietrze, ale nie podchodziła do reszty, by się ogrzać.
Shadya prawie podskoczyła, słysząc zbliżający się tupot łap na ubitym śniegu. Po chwili między drzewa wpadły cztery wilki – czekoladowo-brązowy Bonawentura i jego tak zwani „starzy znajomi”.
Przybyłem tak szybko, jak to było możliwe – wydyszał. – To są właśnie moi koledzy z Polski: Mściwoj – szary z paskudną blizną przecinającą pysk skinął łbem – Zawisza – czarny zawarczał cicho, reszta położyła po sobie uszy. Shadya jęknęła w duchu, zorientowawszy się, że to prawdziwy Alfa – i Boromir – biały z charakterystycznym rudawym nalotem na karku kompletnie wszystkich zignorował.
Co się działo w mieście, gdy mnie nie było?
Ludzie wpadają w panikę. Mieliśmy już trzy pożary i dwie sprawy, które wyglądają mi na nieuleczalne uroki...
Zawisza zwiesił łeb na bok, jakby się głęboko zastanawiając. Shadya pamiętała, że Bonawentura wspominał coś o tym, iż czarny wilk jest specjalistą od demonów i uroków.
Ja mogę powiedzieć na to tylko jednoodezwał się wreszcie po pełnej napięcia ciszy. Nawet telepatyczny głos miał zachrypnięty – jakby od wydawania rozkazów lub picia zbyt dużej ilości alkoholu. – Jutro rozpoczynamy ewakuację mieszkańców.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz