Mark
Ryjisjaveeik
przydzielił im jednorożce. Tantal otrzymał śnieżnobiałego
ogiera, ewidentnie odziedziczonego po jakimś wojowniku,
niekoniecznie za zgodą tego wojownika. Klacz Marka była wielka,
dzika, nieposkromiona i czarna jak diabeł. Tak też postanowił ją
właśnie ochrzcić: Teufelin – Diablica.
Choć podróż była
monotonna, to Tantal okazał się o wiele sympatyczniejszym
towarzyszem, niż na przykład Ryjiv. Władca miał ten nawyk, że
nieustannie zadręczał rozmową – chwile ciszy, jakie co jakiś
czas zapadały pomiędzy podróżnikami, wyraźnie go krępowały.
Tantal za to gadał wtedy, gdy było to potrzebne, i milczał, jak
skończyły się tematy. Towarzysz idealny.
Po pewnym czasie obaj
jednak zaczęli usilnie szukać jakiegoś zajęcia. Jechali już
równo dwa dni, z zaledwie kilkugodzinnymi przerwami na popas i
napojenie wierzchowców, więc każdy miał wrażenie, że głowa mu
dosłownie leci. Mark prawie spał w siodle, niebezpiecznie
nachylając się nad karkiem wierzchowca. Tantal widział nakładające
się na górski krajobraz sceny z sennych marzeń; mało brakło, a
odmachałby małemu ludzikowi w idiotycznej czapeczce. Próbowali
śpiewać, potem grali w zgadywanki i dokańczanie wyrazów.
Następnie dokonali cudu zręczności, dołączając do repertuaru
zabaw szachy. Wprawdzie figury, rozłożone na planszy opierającej
się na siodle, łatwo spadały na ziemię, ale z czasem przestało
im to przeszkadzać, gdy odkryli zaklęcie, dzięki któremu nie
trzeba się było po nie schylać, tylko posłusznie wracały na
swoje miejsca.
Na pierwszą przeszkodę
natknęli się trzeciego dnia.
Gdy wyszli zza zakrętu,
oczom ich ukazał się nietypowy jak na tę dziką okolicę widok.
Ścieżka opadała stromo w dół, jeżyła się tysiącami ostrych,
obluzowanych kamieni. Kilka metrów dalej skałę rozrywała ogromna
szczelina, nie sposób było rozróżnić z całą pewnością, co
znajdowało się na jej skąpanym we mgle drugim końcu. Przejście
umożliwiał szeroki solidny most, zbudowany z precyzją z grubych
bali i utrzymany w nienagannym stanie. Tuż obok wejścia na niego
przechylała się mała drewniana chatka. Jej dach zapadał się do
środka, grożąc mogącym nastąpić w każdej chwili zarwaniem, w
okna zamiast szyb wprawiano zwierzęce skóry, a z komina unosiła
się cienka smużka dymu.
– Chyba go uduszę –
mruknął pod nosem Tantal, gwałtownym trzepnięciem rozkładając
starą mapę, otrzymaną od Ryjisjaveeika. – Obiecał, że znajdzie
taką trasę, byśmy mogli ominąć to miejsce...
– Nie możemy po
prostu pokonać przeszkody pełnym galopem? Ktokolwiek mieszka w tej
chacie, nie zdoła powstrzymać na czas naszych koni. – Mark,
uśmiechając się złośliwie, poklepał Teufelin po umięśnionym
karku. Klacz parsknęła i zagrzebała wielkim kopytem w ziemi, jakby
na potwierdzenie jego słów. W całym Drugim Świecie wiadomo było,
że konie wyvernów – jednorożce – są ogromne, narowiste,
niecierpliwe i wytresowane w ten sposób, by mogły pokonać nawet
najlepsze z bojowych rumaków. Niektóre potrafiły kopnięciem
przewrócić hiporauma.
– Nie możemy.
Gospodarz na pewno już wie, że tu jesteśmy. – Grek westchnął
ciężko i pogonił swojego ogiera.
– A skąd może
wiedzieć? Gdyby był wyvernem, nie czekałby, aż podjedziemy, tylko
zestrzelił nas na przykład z kuszy...
– Jeszcze się nie
zdarzyło, żeby przepuścił kogoś bez opłaty. A tak się złożyło,
że pieniądze będą nam jeszcze potrzebne...
Miał rację – jak
tylko znaleźli się koło domu, drogę zastąpił im strażnik
mostu. Był niezwykle wysoki, prawie jak Mark, lecz o wiele potężniej
zbudowany. Od stóp do głów okrywała go prosta, lecz solidna
zbroja płytowa, przez wąską szczelinę przyłbicy obserwowały ich
inteligentne, czujne oczy fioletowo-zielonego koloru. Smokon.
– Nie przejdziecie –
zagrzmiał, opierając się na swoim mieczu.
– Nie? – Tantal
wyszczerzył zęby w szyderczym uśmiechu. – Mamy nakaz od samego
Ryjisjaveeika!
Mark przewrócił
oczami, wzdychając. Już jakiś czas temu zauważył, że ten
przeciętnie uzdolniony, lecz nieprzeciętnie wiekowy Grek ma sporą
tendencję do stwarzania z każdej przygody dosłownie teatru.
– Macie pieniądze? –
dobiegło spod hełmu.
– Nie...
– Więc nie
przejdziecie.
– Możemy
zagwarantować sobie wolną drogę w inny sposób. Jest ze mną
najznamienitszy szermierz Drugiego Świata. Jeśli z nim przegrasz,
przejdziemy. Jeśli wygrasz – zapłacimy i przejdziemy. – Tantal
zaśmiał się z wyższością.
– A więc jednak
macie pieniądze!
– Ale wolelibyśmy
się nimi nie rozstawać.
Strażnik chwilę
rozważał propozycję. Gdy wreszcie się odezwał, w jego głosie
można było wyczuć nutę rozbawienia.
– Przyjmuję
propozycję.
– Powodzenia, Mark.
Pamiętaj, że jeszcze nigdy nikt z nim nie wygrał. – Tantal tym
razem udał obojętnego.
Mark zsiadł z konia z
najwyższą niechęcią.
– Ja najlepszym
szermierzem? Chyba sobie żarty stroisz – warknął pod nosem. –
Jak ten twój cyrk wyjdzie na jaw, to pewnie zapłacimy trzy razy
tyle, ile wynosi zwykła cena. Radzę wliczyć w to również dobrego
uzdrowiciela...
– Idźże wreszcie!
Stanął naprzeciw
strażnika, dobył długiego miecza, zakręcił nim dla próby
ósemkę. Ostrze wydało w powietrzu satysfakcjonujący świst.
Szybko kalkulował, jakie ma szanse w walce. Dzięki temu, że nie
miał na sobie zbroi, mógł poruszać się ze swoją nadludzką
prędkością, lecz smokoni ponoć też świetnie sobie radzą z
atakami. Przydałaby się choćby kolczuga. Jedno draśnięcie, a ich
sakiewki staną się znacznie lżejsze.
Z początku walka była
dość wyrównana. Tak jak przypuszczał – wroga krępowała zbroja
i brak tarczy, na którą mógłby przyjmować część mocnych
ciosów ogromnego miecza. Mark jednak też miał problemy.
Ryjisjaveeik na czas podróży przydzielił im stroje, które może i
były wygodne w siodle, lecz niekoniecznie nadawały się do walki. A
w każdym razie jemu przeszkadzała czarna peleryna z kapturem i
czarny bezrękawnik. Dość ciasne spodnie znacznie ograniczały
zasięg wypadów, a ostrza noży, które miał ukryte chyba w każdej
części garderoby, boleśnie wbijały się w ciało. Ciężkie,
wysokie buciory do konnej jazdy okazałyby się pewnie praktycznie,
gdyby mógł podejść do przeciwnika na tyle, by móc spróbować
kopniaka z półobrotu. W skórzanych rękawicach do łokci skóra
się pociła, lecz przynajmniej miecz leżał lepiej w dłoni.
Największy problem stanowił jednak płaszcz. Ponoć miał pomagać
w walce – ułatwiać płynność obrotów, wyrównywać skoki –
ale nikt mu nie wytłumaczył, jak z tych dobrodziejstw korzystać.
Więc na razie cały czas potykał się o materiał. Po pewnym czasie
zaczął tracić przewagę – żaden z jego ciosów, nawet jeśli
dosięgały celu, nie wyrządzał strażnikowi krzywdy. Ponadto nie
był przyzwyczajony do tego, że przeciwnik może dorównywać mu
wzrostem. W zwykłych starciach niska pozycja na mocno ugiętych
nogach zapewniała mu możliwość stawiania szybszych zasłon i
wykonywania mocniejszych odpowiedzi, teraz sprawiała, że z
najwyższym trudem bronił ramiona i głowę.
Po pewnym czasie
zaczęło się to robić męczące. Jakim to prawem smokon – czyli,
jeśli akurat nie przybierał postaci gada, zwykły człowiek –
może pokonać kogoś takiego, jak on?! Złość na moment go
zaślepiła. Wszyscy wiedzieli, że nie zawsze gra czysto, a wręcz
prawie nigdy. Liczne zwody i przekręty degustowały jego bardziej
rycerskich znajomych, ale nie przejmował się – rekompensowało to
jego słabe doświadczenie. Przekalkulował więc szybko w myślach,
czy skóra, z której wykonano rękawice, jest wystarczająco gruba.
Stwierdziwszy, że powinno wystarczyć, wykonał coś, z czego zdążył
już zasłynąć.
Przy pierwszej
nadarzającej się zasłonie na głowę chwycił drugą dłonią za
ostrze miecza. Następnie tuż obok niej umieścił również tą,
która chwilę wcześniej zaciśnięta była na rękojeści. Wziął
szeroki zamach zza głowy i z całej siły uderzył w hełm
przeciwnika. Jelec w zetknięciu z metalem gruchnął ogłuszająco.
Dźwięk kojarzył się mocno z odgłosem, jaki wydaje rondel z
bigosem upuszczony na kafelki. Strażnik runął bezwładnie na most,
miecz potoczył się po kamieniach.
Ten tak zwany
„golfiarz” z pewnością zaliczał się do jednego z bardziej
udanych.
– Mocniej się nie
dało? – spytał retorycznie Tantal. – Sprawdź no, czy głowica
mu się nie odcisnęła na twarzy...
Mark zgrzytnął
zębami.
Grek pogonił
jednorożca, wpadł galopem na drewniany most. Konstrukcja była
naprawdę solidna – nawet nie zadrżała.
– Nie powinniśmy
sprawdzić, czy on... – Niemiec z niechęcią spojrzał na leżącego
bez ruchu wroga.
– Żyje, żyje. W ten
sposób go nie zabijesz. Chodźże wreszcie, zanim się obudzi!
Zadudniły kopyta, most
szybko znalazł się za nimi.
Shadya
Shadya chodziła w tę
i z powrotem po polanie, powarkując nerwowo. Starała się opanować
emocje, lecz nie potrafiła upilnować warg, które same unosiły się
jej do góry, odsłaniając kły. Sierść na karku i grzbiecie
stanęła jej dęba, ogon drżał niecierpliwie, łapy nie słuchały
jej, więc potykała się co jakiś czas o wystające spod grubej
warstwy śniegu korzenie. Reszta stada przyglądała się jej z
ciekawością. Również byli zdenerwowani, co poznała po tym, z
jaką częstotliwością wybuchały bójki, ale najwyraźniej nie aż
tak, jak ona. Jedynie Livia wykazała się opanowaniem – leżała
na brzuchu, dumnie obracając łeb na bok, nie interesowała się
nikim i niczym. Po raz pierwszy w życiu udało jej się przybrać
pełną postać wilka z własnej woli, więc powinna raczej się
cieszyć lub chociaż okazać nieco więcej entuzjazmu. A stała się
melancholijna, nieobecna, może nawet trochę smutna. Było zimno –
jej długie czarne futro falowało na przenikliwym wietrze, ale nie
podchodziła do reszty, by się ogrzać.
Shadya prawie
podskoczyła, słysząc zbliżający się tupot łap na ubitym
śniegu. Po chwili między drzewa wpadły cztery wilki –
czekoladowo-brązowy Bonawentura i jego tak zwani „starzy znajomi”.
– Przybyłem
tak szybko, jak to było możliwe – wydyszał.
– To są właśnie moi
koledzy z Polski: Mściwoj – szary
z paskudną blizną przecinającą pysk skinął łbem – Zawisza
– czarny zawarczał
cicho, reszta położyła po sobie uszy. Shadya jęknęła w duchu,
zorientowawszy się, że to prawdziwy Alfa – i
Boromir – biały z
charakterystycznym rudawym nalotem na karku kompletnie wszystkich
zignorował.
– Co się działo
w mieście, gdy mnie nie było?
– Ludzie wpadają
w panikę. Mieliśmy już trzy pożary i dwie sprawy, które
wyglądają mi na nieuleczalne uroki...
Zawisza zwiesił łeb
na bok, jakby się głęboko zastanawiając. Shadya pamiętała, że
Bonawentura wspominał coś o tym, iż czarny wilk jest specjalistą
od demonów i uroków.
– Ja mogę
powiedzieć na to tylko jedno – odezwał
się wreszcie po pełnej napięcia ciszy. Nawet telepatyczny głos
miał zachrypnięty – jakby od wydawania rozkazów lub picia zbyt
dużej ilości alkoholu. –
Jutro rozpoczynamy ewakuację mieszkańców.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz