poniedziałek, 24 września 2018

Rozdział 9


Mark

To nie do wiary! Po prostu nie do wiary! – Tantal wściekle warczał pod nosem w kółko to jedno zdanie, co jakiś czas urozmaicając je jeszcze greckimi przekleństwami. Anduz – jego wierzchowiec – parskał niespokojnie, wyczuwając zdenerwowanie swego pana.
Mark uparcie starał się ignorować towarzysza, lecz już od dłuższego czasu rozważał, czy go nie kopnąć. Spróbował odgarnąć z czoła kosmyk włosów, złośliwie opadający na oko. Niestety ułożył się w taki sposób, że nie potrafił go zdmuchnąć, a podrapanie się było mocno utrudnione ze związanymi rękami.
Po pokonaniu mostu postanowili nadrobić drogi, by potem pozwolić sobie na dłuższy postój i sen, popędzili więc jednorożce do pełnego galopu. Ogromne zwierzęta zdawały się płynąć w powietrzu, z taką niesamowitą gracją i prędkością pokonywały kolejne metry pnącej się pod górę ścieżki. Ich umięśnione ciała nawet nie pokryły się potem. Nie ujechali jednak nawet kilometra, a natrafili na sześcioosobowy oddział zbrojnych. Mężczyźni byli niezwykle zadowoleni ze spotkania, co objawiło się tym, że na wyścigi ich związali, traktując jeszcze złotymi łańcuchami dla odebrania mocy, i pociągnęli ze sobą.
No po prostu nie mogę w to uwierzyć! – jęknął Tantal.
Zamknij się... – Niemiec był już bliski płaczu.
Cała okolica wyglądała niczym wzięta z sennych marzeń. Gdy tylko wyjechali z ciemnego iglastego lasu, trakt stał się bardziej kamienisty, szerszy, z prawej strony otoczony spękaną, obrośniętą mchem i drobnymi drzewami skałą, a z lewej ogromnym urwiskiem, od którego oddzielała drogę tylko sklecona nieumiejętnie z desek barierka – wyglądała, jakby miała runąć przy najmniejszym podmuchu wiatru, roztrzaskując się o ginące we mgle dno przepaści. Droga wiła się łagodnie do góry, kończąc bramą dużego zamku, przycupniętego nad samą krawędzią pustki. Budowla była wspaniała – smukła, lekka, zbudowana z jasnoszarego kamienia, upstrzona różnych wielkości strzelistymi wieżami o pociągniętych ciemnoniebieską emalią kopulastych dachach. Gomółkowe okna z daleka lśniły czystością, odbijając promienie co jakiś czas wychodzącego zza chmur słońca. Nad wyglądającą na naturalną suchą fosą przerzucono most zwodzony z równych zadbanych desek, drewniane wrota zostały ozdobione przeróżnymi rzeźbami przedstawiającymi herby szlacheckie i bitwy – najczęściej dosiadających koni rycerzy ze smokami.
Kopyta zadudniły na kamiennym dziedzińcu. Strażnicy rozwiązali jeńców i poprowadzili w kierunku wejścia, dwóch pozostałych odprowadziło konie. Mark z satysfakcją zauważył, że Teufelin ugryzła jednego z nich.
Wnętrze zamku było jasne. Ściany pomalowano na przyjemne ciepłe kolory, w złoconych kandelabrach płonęły pochodnie, stwarzając na bogato zdobionym zamkowym sklepieniu tajemnicze migotliwe cienie. Malowidła zdobiące go były wykonane z prawdziwą profesją – od razu można było poznać, że wyszły spod ręki prawdziwego mistrza pędzla. Postacie były jasne, pełne światła i energii. Wyglądały zupełnie jak żywe. Zdawało się, że z paszczy ryczącego smoka zaraz wytryśnie strumień różnobarwnego ognia. Podłogę wyłożono białym marmurem i nakryto wzorzystymi dywanami. Cały korytarz zdobiły lustra wszelkiego koloru, kształtu i rozmiaru – każde idealnie wypolerowane.
Markowi nie podobało się tu – te wszystkie ozdoby i kolory wydawały się mocno przesadzone, przyprawiały o oczopląs i mdłości swą cukierkowością, ale musiał przyznać, że wywołują na odbiorcy wrażenie czystości.
Na sali, na którą ich zaprowadzono, w najlepsze trwał bankiet. Pod stopami wyglądających z płytkich nisz w ścianach białych posągów ustawiono nakryte jasnymi obrusami uginające się od jedzenia stoły. Na złotych i srebrnych półmiskach piętrzyły się aromatycznie pieczenie, świeże owoce i inne potrawy, w kryształowych karafkach połyskiwały trunki najlepszej jakości. W powietrzu unosił się delikatny aromat jakiejś pikantnej przyprawy, pomieszany z nieco zbyt intensywną wonią gryzących się ze sobą perfum. Po marmurze dystyngowanym krokiem przechadzali się eleganccy mężczyźni i wystrojone w długie suknie kobiety, rozmawiając, pijąc ze złotych pucharów lub kołysząc się w rytm delikatnej muzyki, granej przez kilku artystów na podwyższeniu.
Ale koszmar – wypsnęło się Markowi. Dała o sobie znać jego fobia społeczna, zagnieżdżając się w przełyku dławiącą kulą.
Tak myślisz? Moim zdaniem nie jest źle. Albo po prostu się przyzwyczaiłem – jakby nie patrzeć, byłem królem Grecji. – Tantal wzruszył ramionami. – Bankiety zdążyły mi spowszednieć.
Zabiorę was teraz przed oblicze króla. Nie odzywajcie się bez zgody i nie patrzcie mu prosto w oczy, jasne? – odezwał się milczący do tej pory strażnik.
To on umie mówić? – syknął Mark pod nosem.
Strażnik albo nie usłyszał, albo udał, że tak jest; pociągnął ich przez ludzką masę w stronę otoczonej wianuszkiem rozmówców postaci w rogu sali.
Władca był niskim, tęgim człowiekiem o łysej czaszce, którą rekompensowała długa, idealnie biała broda. Jego duże, lekko wypukłe niebieskie oczy otaczały zmarszczki świadczące o poczuciu humoru. Dłonie, choć pokryte starczymi plamami, miał duże i silne, co razem z wyprostowaną sylwetką świadczyło niezbicie, iż niegdyś był wspaniałym wojownikiem. Teraz jednak kolorowy kaftan rozsadzały nie mięśnie, lecz wielki brzuch.
A co my tu mamy?! – zawołał na widok przybyszy, jego wąskie wargi rozciągnęły się w uśmiechu.
Strażnik padł na kolana, ciągnąc oba wyverny za sobą.
Spotkaliśmy ich na trakcie, panie.
W moim królestwie?! Rozbestwiły się, wredne bestie!
Mark nie wiedział, czy to miał być żart. W razie czego nie unosił głowy.
No nic. Potem sobie z nimi porozmawiam, chwilowo mam inne zajęcia. Zamknijcie ich w lochu, ku przestrodze dla potomnych.
W lochu?! – pisnął Tantal. Strażnik i władca aż podskoczyli. Grek wyglądał, jakby miał zaraz zemdleć lub rozpłakać się ze strachu. – Błagam, panie, tylko nie loch! – zawył, zwracając na siebie uwagę wszystkich ludzi w pobliżu.
Król podrapał się po łysinie.
Niech wam będzie. Nie mam teraz ani czasu, ani ochoty, by się wykłócać. Może być cela w wieży. – Odprawił ich niedbałym ruchem ręki.
Cela była bardzo mała – ledwo mieściły się w niej dwie prycze. Przez umieszczone wysoko poza zasięgiem małe okno wpadało pomarańczowe światło zachodzącego słońca. Od wilgotnych kamiennych murów biło przenikliwe zimno. Tantal otulił się płaszczem i dziurawym kocem, ale i tak szybko zaczął szczękać zębami.
Coś wymyślę, muszę coś wymyślić... – Mark chodził w tę i z powrotem jak dzikie zwierzę w klatce. Stare deski podłogi skrzypiały żałośnie pod jego butami. Jak na złość, żaden pomysł nie chciał mu przyjść do głowy.
No nie wiem. Przez okno się nie zmieścisz, ściany mają naprawdę solidne...
Wątpisz? W takim razie idę bez ciebie.
Młodszy wyvern rozpędził się, podskoczył, okręcił się w powietrzu i z całej siły kopnął w drewniane drzwi. Umęczone drewno ugięło się, lecz wytrzymało. Niemiec runął na ziemię, z jękiem bólu masując kolano. Zawył z frustracji, runął na łóżko, nakrył głowę płaszczem.
Po zapadnięciu zmroku otrzymali w glinianych miskach kolację – z pewnością były to resztki z bankietu, bo niemożliwym jest, by więźniom gotowano takie specjały. Wprawdzie wszystko było zimne, ale żaden z nich nie zamierzał na to narzekać. Po posiłku, gdy Tantal uznał, że towarzysz śpi, cicho zszedł z pryczy i zajął się tym, za co tak tępił Marka – począł traktować pomieszczenie wszystkimi zaklęciami, jakie tylko przychodziły mu na myśl, szukając luki w zabezpieczeniach. Niestety – coś, być może złote więzy, którymi byli dość długo skrępowani, odebrało mu moc na tyle, że nie mógł nawet zapalić świecy lub ogrzać powietrza. Klnąc barwnie pod nosem, również ułożył się na śmierdzącym stęchlizną materacu. Mark, który wcale nie spał, dla uspokojenia zszarganych nerwów wsłuchiwał się w spokojny oddech współlokatora. Zanim oddał się sennym marzeniom, zastanawiał się jeszcze nad cokolwiek dziwną reakcją Tantala na pomysł zamknięcia w lochu. Jemu też śmierdzące wilgocią ciemne podziemia nie kojarzyły się z niczym przyjemnym, ale żeby od razu wpadać w taką panikę? Odpłynął w momencie, gdy zaczął kojarzyć lęk Greka przed podziemiami z jego kilkusetletnim pobytem w Tartarze.
Obudził się, gdy ktoś cicho otworzył drzwi. Dawno nieoliwione zawiasy skrzypnęły przeraźliwie, do bólu podrażniając jego wrażliwy słuch. Zerwał się na nogi, odruchowo szukając rękojeści jednego z ukrytych noży. Strażnicy nie przeszukali go zbyt dokładnie – w różnych częściach garderoby trzymał jeszcze cały arsenał, wstrzymał się jednak w ostatnim momencie. Po co od razu się zdradzać? I dobrze zrobił – w wejściu ukazał się niski, tęgi człowiek z pochodnią w ręku. Chwilę lustrował go wzrokiem; dopiero gdy nieco oprzytomniał, zorientował się, że ma do czynienia z królem we własnej osobie. Ten nakazał mu ciszę i poruszył znacząco ręką, każąc wyjść z celi. Wykonał polecenie, zerkając jeszcze na głośno chrapiącego Tantala. Przez moment zastanowił się, jak mógł spać w takim hałasie.
Bądź cicho, o nic nie pytaj, potem ci wszystko wytłumaczę – nakazał władca; poprowadził go labiryntem korytarzy do swojego gabinetu.
Było to przestronne pomieszczenie o wysoko zawieszonym drewnianym suficie i ogromnych oknach, teraz przesłoniętych zasłonami kremowego koloru. Masywne regały z ciemnego drewna, uginające się od zgromadzonych na nich książek, zasłaniały całkowicie ściany, na samym środku stało ciężkie dębowe biurko. Mężczyzna opadł na obite czerwonym aksamitem krzesło, złożył dłonie na blacie.
Mark dopiero teraz zorientował się, że nie widział po drodze żadnego strażnika.
Pewnie zastanawiasz się, po co cię tu przyprowadziłem. Pozwól, że przejdę od razu do sedna sprawy, jestem zbyt zmęczony, by zabawiać się teraz w konwenanse. Mam dla ciebie zadanie.
Co będę miał, jeśli je wykonam? – spytał twardo.
Co będziesz miał? Wolność. Ty i twój przyjaciel również.
Czemu w takim razie nie poprosisz o przysługę jego? Jest o wiele starszy ode mnie. – Mark nie zamierzał pokazywać, że sprawa go zainteresowała. Skrzyżował ramiona na piersi i zaczął się rozglądać ze znudzeniem na twarzy.
Wiem, kim jesteś. Wiem, jaką moc posiadasz. Do mojego zamku również docierają plotki. Moi zwiadowcy już od jakiegoś czasu szukali wyverna, cieszę się, że trafili akurat na ciebie. Potrzebowałem kogoś takiego. Pożeraczu Światów – dodał po chwili.
Czym w takim razie jet to tajemnicze zadanie? – Udał, że nie dosłyszał, w jaki sposób człowiek go tytułował.
Polega na zabiciu smoka. Ten wredny gad nęka mój zamek już od jakiegoś czasu – zabija ludzi, podpala zabudowania gospodarcze, kradnie wszystko, co się błyszczy.
Jak to każdy smok. Mam zabić coś, czym praktycznie rzecz biorąc jestem?
Słyszałem, że wyverny nie są smokami.
Bo nie są. Ale mamy całkiem wiele wspólnego. Pokrewieństwo między nami jest dokładnie takie, jak u lwa i tygrysa.
Skąd ty wziąłeś taką wiedzę? Nie masz przecież nawet roku. Nie wymyślasz tego przypadkiem?
Słucham, jak się do mnie mówi, wiem więc sporo. – Uśmiechnął się kpiąco. – Ten cały smok jest tak groźny, że aż potrzebujecie na niego Pożeracza?
Władca, milcząc, nalał sobie wina z kryształowej karafki. Chwilę studiował wzrokiem krwistoczerwony płyn, zanim umoczył w nim usta.
Powiedziałem już wszystko. Od ciebie zależy, czy zabijesz smoka i odejdziesz, czy zostaniesz tu, aż twoi bracia się tobą zainteresują... Co raczej szybko nie nastąpi.
Przyjmuję propozycję. Byłbym głupcem, jeślibym tego nie zrobił. Wiedz jedynie, że nie jestem entuzjastą takich poczynań.
O tym już się przekonałem. A więc sytuacja wygląda tak: musisz wstać o świcie. Drzwi celi będą otwarte. Wymkniesz się z zamku – nie rozstawiam dzisiaj straży, ale przynajmniej udawaj, że jesteś ostrożny. Przejdziesz przez wąwóz, w połowie napotkasz moją znajomą czarodziejkę. Ona odda ci broń i wyda dalsze instrukcje. Rozumiesz?
Bez słowa skinął głową.
A więc wracaj do celi. I wyczekuj świtu.
Jaką masz gwarancję, że nie ucieknę teraz razem z towarzyszem? Teoretycznie mamy drogę wolną.
Jaką mam gwarancję? Żadnej. Ale samo to, że ostrzegasz, świadczy o tym, że ucieczki nie spróbujesz.

***

Tak jak mu obiecano, po straży nie było nawet śladu. Wymknął się niepostrzeżenie na dziedziniec, wspiął po murze i zeskoczył po drugiej stronie. Przeciążone stawy zaprotestowały bolesnym ukłuciem. Wysokość była spora nawet jak dla niego.
Wąwóz był czymś w stylu dawnego koryta górskiego strumienia. Dno porosło mchem, z którego sterczały w nieregularnych odstępach spore głazy, podłoże opadało i wznosiło się gwałtownie na przemian. Cudo to otoczone było z obu stron przez wysokie, spękane skały, na których szczytach widać było iglasty las.
A więc jednak wyvern...
Odwrócił się raptownie, słysząc głos za plecami. Na jednym z większych kamieni stała wysoka kobieta, odziana w długą krwistoczerwoną suknię. Do jedwabnego pasa przypięła drobny sznurek z dzwoneczkami, wydającymi łagodny dźwięk przy każdym jej ruchu, na szyi zawiesiła oszlifowany kryształ dwa razy większy od kurzego jaja, a jasne jak słoma włosy związała w misterny warkocz, owinięty kilka razy wokół głowy.
Dlaczego jesteś tak rozczarowana wyborem swojego władcy, czarodziejko? – spytał, uśmiechając się złośliwie. Sam nie wiedział dlaczego, ale ta kobieta sprawiła, że poczuł się nagle mały i nic nie znaczący, a jego męska duma nie zamierzała na to pozwolić, broniąc się złośliwością.
Spodziewałam się raczej kogoś prawego i honorowego. A wyvern... No cóż. – Wzruszyła ramionami, jakby jej niedopowiedzenie miało wszystko wyjaśnić. Nie wyjaśniło.
Sugerujesz, że ja nie jestem prawy i honorowy? – Zaśmiał się, błyskając ostrym kłem.
Dokładnie to miałam na myśli. Żywiłam nadzieję, że wyśle na przykład rycerza...
Rycerze są akurat najmniej honorową z warstw społecznych.
Drwisz sobie ze mnie? – Zmrużyła gniewnie oczy.
Gdzieżbym śmiał! – udał obudzenie, łapiąc się za serce w przesadzonym geście.
Jej soczyście zielone tęczówki błysnęły groźnie.
Jak śmiesz?! – syknęła przez zaciśnięte zęby.
Niech mi czcigodna pani wybaczy. – Pokłonił się, prawie zamiatając włosami ziemię. – Nie wiedziałem, że jest pani całkowicie pozbawiona poczucia humoru... – dodał pod nosem, tak by nie dosłyszała.
Dobra, miejmy to już za sobą. W tej torbie jest twoja broń. Idź dalej tym wąwozem, a wpakujesz się prosto do kryjówki smoka. No, dalej! – Odeszła. Wyraźnie mocno już podziałał jej na nerwy. – Żadnego szacunku do kobiet... – wycedziła jeszcze pod nosem, zanim zniknęła.
Mam szacunek do kobiet. Ale nie takich, które mają zbyt wysokie mniemanie o sobie. – Splunął pogardliwie. Sam nie wiedział, dlaczego śliczna blondynka tak podziałała mu na nerwy.
Niepewnym krokiem podszedł do płóciennej torby, leżącej nieopodal. Wydobył z niej swój miecz, sztylet i noże do rzucania. Niechętnie ruszył w dalszą drogę, miecz jednak cały czas niósł w dłoni. Po jakimś czasie minął niski mur, przechodząc przez kutą, prawie wyważoną z zawiasów bramę. Znalazł się na średniej wielkości arenie w kształcie nierównej elipsy. Podłoże wyłożono czarno-białym kamieniem, tworzącym mozaikę, nie udało mu się jednak rozszyfrować, co miała przedstawiać, ponieważ uniemożliwiały to rozrzucone wszędzie kości, wyglądające zresztą na ludzkie. W murze naprzeciwko, płynnie przechodzącym w kamienną ścianę, ziała ogromna wyrwa, której wnętrze ginęło w mroku. Pomięta krata, która prawdopodobnie zasłaniała niegdyś wnętrze, walała się kilka metrów dalej. A z czerni wyglądały szare kocie oczy wielkości ludzkiej głowy...
Po chwili ukazała się też reszta smoka. Mark był zaskoczony na jego widok. Spodziewał się raczej potwora wielkiego jak stodoła, a zastał zwierzę wielkości może dwóch koni. Gad był smukły, koloru nieba przed burzą. Opancerzone w ostre szpony długie łapy były widocznie zdolne zabić człowieka jednym ruchem, błoniaste skrzydła były większe od właściciela, długi, pokryty kolcami ogon drgał jak u zdenerwowanego kota. Z kolczastego łba sterczały dwa zakrzywione rogi – nie prążkowane, jak u wyverna, lecz zupełnie gładkie. Z szerokich nozdrzy buchnęły kłęby ciemnego dymu, spomiędzy wyszczerzonych kłów skapnęła kropla jadu, która natychmiast wypaliła dziurę w kamiennym podłożu.
To, co zobaczył, tylko utwierdziło Marka w przekonaniu, że nawet nie ma opcji, by zabił smoka. Istniała więc tylko jedna możliwość – musi go jakoś przekonać, żeby żerował w innym miejscu. Było to teoretycznie proste – w końcu wielkie skrzydlate gady doskonale rozumieją ludzką mowę, choć nie każdy umie się nią posługiwać. Musiał jednak najpierw się zbliżyć.
Powoli odłożył miecz na bok, uniósł dłonie ku górze, by zwierzę mogło je widzieć.
Nie chcę zrobić ci nic złego – powiedział spokojnym, lecz stanowczym głosem. Musiał pokazać jednocześnie, że jest pokojowo nastawiony, ale też silny.
Smok przechylił głowę. Nasłuchiwał.
Chodź do mnie, chcę tylko porozmawiać. – Wykonał krok naprzód, wyciągając dłoń wierzchem do dołu.
Smok syknął, pomiędzy jego zębiskami zatańczyły drobne ogniki.
Posłuchaj mnie. Też jestem gigantycznym gadem i wiem, jak to jest, gdy każdy wyje ze strachu na mój widok, i tak samo bardzo nie chciałbym, żeby ktoś potraktował mnie żelazem, jak na pewno ty nie chcesz. Więc porozmawiajmy.
Odruchowo umknął przed strumieniem ognia, udało mu się wreszcie ułożyć dłoń na gładkim smoczym nosie. Zwierzę prychnęło zdenerwowane kilka razy, ale nie odsunęło się. Wyvern spojrzał mu głęboko w oczy.
Wydajesz mi się całkiem rozgarniętym smokiem. A więc posłuchaj. Władca zamku, który sobie upatrzyłeś, raczej nie przepada za tym, jak płoną mu stajnie i giną ludzie, dlatego przysłał mnie tutaj, bym cię zabił. Ja jednak tego nie zrobię, bo patrząc z perspektywy naturalnych zachowań zwierząt twego pokroju, nie zrobiłeś nic złego. Ale nie mogę wiecznie cię chronić, dlatego wolałbym, abyś znalazł sobie inny dom. Jasne?
Gad prychnął. Wyvern poklepał go po umięśnionej szyi, podniósł miecz i ruszył w drogę powrotną. Lecz nagle smok zastąpił mu drogę.
Co jest? Nie chcesz lecieć? – Uśmiechnął się do gada jak do małego szczeniaczka. – No dalej, na pewno znajdziesz sobie lepszą miejscówkę... Czystszą przede wszystkim.
Zdawało się, że pokręcił łbem, następnie dosłownie wsunął mu nos w dłoń.
No co, może mam wziąć cię ze sobą? – palnął.
W szarych ślepiach ukazało się coś na kształt rozbawienia.
No chyba żartujesz – zmartwiał.
Gigantyczny kolczasty język przeszorował mu po twarzy. Jęknął, ścierając z policzków ślady śliny. Spojrzał ze złością na smoka. Ruszył dalej, gad niczym pies truchtał u jego boku, wyraźnie zadowolony z siebie.

***

Naprawdę nie wierzę, że już po wszystkim! – ekscytował się Tantal.
Czy ty w ogóle w coś wierzysz? – jęknął Mark.
Zdziwiłbyś się, w jak wiele rzeczy. Widzę jednak, że coś cię trapi...
Widzisz, bo nie powiedziałem ci wszystkiego...
W tym samym momencie z nieba spadła szara strzała. Machnęła szponiastą łapą, rycząc ogłuszająco, jednorożce stanęły dęba, Tantal spadł z grzbietu Anduza.
Co to?! – zawył Grek. – Co ty se do jasnej cholery i czterdziestu rozbójników myślisz?! – poprawił się szybko.
Cóż, poznajcie się. To jest Nerderin Sehaalet. – Mark niechętnie machnął dłonią w stronę smoka.
Czy to nie znaczy przypadkiem po elficku „natrętny kundel”? – Tantal uniósł powątpiewająco brew.
Może. Ruszymy wreszcie w drogę, czy nadal będziemy tak stać po próżnicy?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz