Mark
– To nie do wiary! Po
prostu nie do wiary! – Tantal wściekle warczał pod nosem w kółko
to jedno zdanie, co jakiś czas urozmaicając je jeszcze greckimi
przekleństwami. Anduz – jego wierzchowiec – parskał
niespokojnie, wyczuwając zdenerwowanie swego pana.
Mark uparcie starał
się ignorować towarzysza, lecz już od dłuższego czasu rozważał,
czy go nie kopnąć. Spróbował odgarnąć z czoła kosmyk włosów,
złośliwie opadający na oko. Niestety ułożył się w taki sposób,
że nie potrafił go zdmuchnąć, a podrapanie się było mocno
utrudnione ze związanymi rękami.
Po pokonaniu mostu
postanowili nadrobić drogi, by potem pozwolić sobie na dłuższy
postój i sen, popędzili więc jednorożce do pełnego galopu.
Ogromne zwierzęta zdawały się płynąć w powietrzu, z taką
niesamowitą gracją i prędkością pokonywały kolejne metry pnącej
się pod górę ścieżki. Ich umięśnione ciała nawet nie pokryły
się potem. Nie ujechali jednak nawet kilometra, a natrafili na
sześcioosobowy oddział zbrojnych. Mężczyźni byli niezwykle
zadowoleni ze spotkania, co objawiło się tym, że na wyścigi ich
związali, traktując jeszcze złotymi łańcuchami dla odebrania
mocy, i pociągnęli ze sobą.
– No po prostu nie
mogę w to uwierzyć! – jęknął Tantal.
– Zamknij się... –
Niemiec był już bliski płaczu.
Cała okolica wyglądała
niczym wzięta z sennych marzeń. Gdy tylko wyjechali z ciemnego
iglastego lasu, trakt stał się bardziej kamienisty, szerszy, z
prawej strony otoczony spękaną, obrośniętą mchem i drobnymi
drzewami skałą, a z lewej ogromnym urwiskiem, od którego
oddzielała drogę tylko sklecona nieumiejętnie z desek barierka –
wyglądała, jakby miała runąć przy najmniejszym podmuchu wiatru,
roztrzaskując się o ginące we mgle dno przepaści. Droga wiła się
łagodnie do góry, kończąc bramą dużego zamku, przycupniętego
nad samą krawędzią pustki. Budowla była wspaniała – smukła,
lekka, zbudowana z jasnoszarego kamienia, upstrzona różnych
wielkości strzelistymi wieżami o pociągniętych ciemnoniebieską
emalią kopulastych dachach. Gomółkowe okna z daleka lśniły
czystością, odbijając promienie co jakiś czas wychodzącego zza
chmur słońca. Nad wyglądającą na naturalną suchą fosą
przerzucono most zwodzony z równych zadbanych desek, drewniane wrota
zostały ozdobione przeróżnymi rzeźbami przedstawiającymi herby
szlacheckie i bitwy – najczęściej dosiadających koni rycerzy ze
smokami.
Kopyta zadudniły na
kamiennym dziedzińcu. Strażnicy rozwiązali jeńców i poprowadzili
w kierunku wejścia, dwóch pozostałych odprowadziło konie. Mark z
satysfakcją zauważył, że Teufelin ugryzła jednego z nich.
Wnętrze zamku było
jasne. Ściany pomalowano na przyjemne ciepłe kolory, w złoconych
kandelabrach płonęły pochodnie, stwarzając na bogato zdobionym
zamkowym sklepieniu tajemnicze migotliwe cienie. Malowidła zdobiące
go były wykonane z prawdziwą profesją – od razu można było
poznać, że wyszły spod ręki prawdziwego mistrza pędzla. Postacie
były jasne, pełne światła i energii. Wyglądały zupełnie jak
żywe. Zdawało się, że z paszczy ryczącego smoka zaraz wytryśnie
strumień różnobarwnego ognia. Podłogę wyłożono białym
marmurem i nakryto wzorzystymi dywanami. Cały korytarz zdobiły
lustra wszelkiego koloru, kształtu i rozmiaru – każde idealnie
wypolerowane.
Markowi nie podobało
się tu – te wszystkie ozdoby i kolory wydawały się mocno
przesadzone, przyprawiały o oczopląs i mdłości swą
cukierkowością, ale musiał przyznać, że wywołują na odbiorcy
wrażenie czystości.
Na sali, na którą ich
zaprowadzono, w najlepsze trwał bankiet. Pod stopami wyglądających
z płytkich nisz w ścianach białych posągów ustawiono nakryte
jasnymi obrusami uginające się od jedzenia stoły. Na złotych i
srebrnych półmiskach piętrzyły się aromatycznie pieczenie,
świeże owoce i inne potrawy, w kryształowych karafkach połyskiwały
trunki najlepszej jakości. W powietrzu unosił się delikatny aromat
jakiejś pikantnej przyprawy, pomieszany z nieco zbyt intensywną
wonią gryzących się ze sobą perfum. Po marmurze dystyngowanym
krokiem przechadzali się eleganccy mężczyźni i wystrojone w
długie suknie kobiety, rozmawiając, pijąc ze złotych pucharów
lub kołysząc się w rytm delikatnej muzyki, granej przez kilku
artystów na podwyższeniu.
– Ale koszmar –
wypsnęło się Markowi. Dała o sobie znać jego fobia społeczna,
zagnieżdżając się w przełyku dławiącą kulą.
– Tak myślisz? Moim
zdaniem nie jest źle. Albo po prostu się przyzwyczaiłem – jakby
nie patrzeć, byłem królem Grecji. – Tantal wzruszył ramionami.
– Bankiety zdążyły mi spowszednieć.
– Zabiorę was teraz
przed oblicze króla. Nie odzywajcie się bez zgody i nie patrzcie mu
prosto w oczy, jasne? – odezwał się milczący do tej pory
strażnik.
– To on umie mówić?
– syknął Mark pod nosem.
Strażnik albo nie
usłyszał, albo udał, że tak jest; pociągnął ich przez ludzką
masę w stronę otoczonej wianuszkiem rozmówców postaci w rogu
sali.
Władca był niskim,
tęgim człowiekiem o łysej czaszce, którą rekompensowała długa,
idealnie biała broda. Jego duże, lekko wypukłe niebieskie oczy
otaczały zmarszczki świadczące o poczuciu humoru. Dłonie, choć
pokryte starczymi plamami, miał duże i silne, co razem z
wyprostowaną sylwetką świadczyło niezbicie, iż niegdyś był
wspaniałym wojownikiem. Teraz jednak kolorowy kaftan rozsadzały nie
mięśnie, lecz wielki brzuch.
– A co my tu mamy?! –
zawołał na widok przybyszy, jego wąskie wargi rozciągnęły się
w uśmiechu.
Strażnik padł na
kolana, ciągnąc oba wyverny za sobą.
– Spotkaliśmy ich na
trakcie, panie.
– W moim królestwie?!
Rozbestwiły się, wredne bestie!
Mark nie wiedział, czy
to miał być żart. W razie czego nie unosił głowy.
– No nic. Potem sobie
z nimi porozmawiam, chwilowo mam inne zajęcia. Zamknijcie ich w
lochu, ku przestrodze dla potomnych.
– W lochu?! –
pisnął Tantal. Strażnik i władca aż podskoczyli. Grek wyglądał,
jakby miał zaraz zemdleć lub rozpłakać się ze strachu. –
Błagam, panie, tylko nie loch! – zawył, zwracając na siebie
uwagę wszystkich ludzi w pobliżu.
Król podrapał się po
łysinie.
– Niech wam będzie.
Nie mam teraz ani czasu, ani ochoty, by się wykłócać. Może być
cela w wieży. – Odprawił ich niedbałym ruchem ręki.
Cela była bardzo mała
– ledwo mieściły się w niej dwie prycze. Przez umieszczone
wysoko poza zasięgiem małe okno wpadało pomarańczowe światło
zachodzącego słońca. Od wilgotnych kamiennych murów biło
przenikliwe zimno. Tantal otulił się płaszczem i dziurawym kocem,
ale i tak szybko zaczął szczękać zębami.
– Coś wymyślę,
muszę coś wymyślić... – Mark chodził w tę i z powrotem jak
dzikie zwierzę w klatce. Stare deski podłogi skrzypiały żałośnie
pod jego butami. Jak na złość, żaden pomysł nie chciał mu
przyjść do głowy.
– No nie wiem. Przez
okno się nie zmieścisz, ściany mają naprawdę solidne...
– Wątpisz? W takim
razie idę bez ciebie.
Młodszy wyvern
rozpędził się, podskoczył, okręcił się w powietrzu i z całej
siły kopnął w drewniane drzwi. Umęczone drewno ugięło się,
lecz wytrzymało. Niemiec runął na ziemię, z jękiem bólu masując
kolano. Zawył z frustracji, runął na łóżko, nakrył głowę
płaszczem.
Po zapadnięciu zmroku
otrzymali w glinianych miskach kolację – z pewnością były to
resztki z bankietu, bo niemożliwym jest, by więźniom gotowano
takie specjały. Wprawdzie wszystko było zimne, ale żaden z nich
nie zamierzał na to narzekać. Po posiłku, gdy Tantal uznał, że
towarzysz śpi, cicho zszedł z pryczy i zajął się tym, za co tak
tępił Marka – począł traktować pomieszczenie wszystkimi
zaklęciami, jakie tylko przychodziły mu na myśl, szukając luki w
zabezpieczeniach. Niestety – coś, być może złote więzy,
którymi byli dość długo skrępowani, odebrało mu moc na tyle, że
nie mógł nawet zapalić świecy lub ogrzać powietrza. Klnąc
barwnie pod nosem, również ułożył się na śmierdzącym
stęchlizną materacu. Mark, który wcale nie spał, dla uspokojenia
zszarganych nerwów wsłuchiwał się w spokojny oddech
współlokatora. Zanim oddał się sennym marzeniom, zastanawiał się
jeszcze nad cokolwiek dziwną reakcją Tantala na pomysł zamknięcia
w lochu. Jemu też śmierdzące wilgocią ciemne podziemia nie
kojarzyły się z niczym przyjemnym, ale żeby od razu wpadać w taką
panikę? Odpłynął w momencie, gdy zaczął kojarzyć lęk Greka
przed podziemiami z jego kilkusetletnim pobytem w Tartarze.
Obudził się, gdy ktoś
cicho otworzył drzwi. Dawno nieoliwione zawiasy skrzypnęły
przeraźliwie, do bólu podrażniając jego wrażliwy słuch. Zerwał
się na nogi, odruchowo szukając rękojeści jednego z ukrytych
noży. Strażnicy nie przeszukali go zbyt dokładnie – w różnych
częściach garderoby trzymał jeszcze cały arsenał, wstrzymał się
jednak w ostatnim momencie. Po co od razu się zdradzać? I dobrze
zrobił – w wejściu ukazał się niski, tęgi człowiek z
pochodnią w ręku. Chwilę lustrował go wzrokiem; dopiero gdy nieco
oprzytomniał, zorientował się, że ma do czynienia z królem we
własnej osobie. Ten nakazał mu ciszę i poruszył znacząco ręką,
każąc wyjść z celi. Wykonał polecenie, zerkając jeszcze na
głośno chrapiącego Tantala. Przez moment zastanowił się, jak
mógł spać w takim hałasie.
– Bądź cicho, o nic
nie pytaj, potem ci wszystko wytłumaczę – nakazał władca;
poprowadził go labiryntem korytarzy do swojego gabinetu.
Było to przestronne
pomieszczenie o wysoko zawieszonym drewnianym suficie i ogromnych
oknach, teraz przesłoniętych zasłonami kremowego koloru. Masywne
regały z ciemnego drewna, uginające się od zgromadzonych na nich
książek, zasłaniały całkowicie ściany, na samym środku stało
ciężkie dębowe biurko. Mężczyzna opadł na obite czerwonym
aksamitem krzesło, złożył dłonie na blacie.
Mark dopiero teraz
zorientował się, że nie widział po drodze żadnego strażnika.
– Pewnie zastanawiasz
się, po co cię tu przyprowadziłem. Pozwól, że przejdę od razu
do sedna sprawy, jestem zbyt zmęczony, by zabawiać się teraz w
konwenanse. Mam dla ciebie zadanie.
– Co będę miał,
jeśli je wykonam? – spytał twardo.
– Co będziesz miał?
Wolność. Ty i twój przyjaciel również.
– Czemu w takim razie
nie poprosisz o przysługę jego? Jest o wiele starszy ode mnie. –
Mark nie zamierzał pokazywać, że sprawa go zainteresowała.
Skrzyżował ramiona na piersi i zaczął się rozglądać ze
znudzeniem na twarzy.
– Wiem, kim jesteś.
Wiem, jaką moc posiadasz. Do mojego zamku również docierają
plotki. Moi zwiadowcy już od jakiegoś czasu szukali wyverna, cieszę
się, że trafili akurat na ciebie. Potrzebowałem kogoś takiego.
Pożeraczu Światów – dodał po chwili.
– Czym w takim razie
jet to tajemnicze zadanie? – Udał, że nie dosłyszał, w jaki
sposób człowiek go tytułował.
– Polega na zabiciu
smoka. Ten wredny gad nęka mój zamek już od jakiegoś czasu –
zabija ludzi, podpala zabudowania gospodarcze, kradnie wszystko, co
się błyszczy.
– Jak to każdy smok.
Mam zabić coś, czym praktycznie rzecz biorąc jestem?
– Słyszałem, że
wyverny nie są smokami.
– Bo nie są. Ale
mamy całkiem wiele wspólnego. Pokrewieństwo między nami jest
dokładnie takie, jak u lwa i tygrysa.
– Skąd ty wziąłeś
taką wiedzę? Nie masz przecież nawet roku. Nie wymyślasz tego
przypadkiem?
– Słucham, jak się
do mnie mówi, wiem więc sporo. – Uśmiechnął się kpiąco. –
Ten cały smok jest tak groźny, że aż potrzebujecie na niego
Pożeracza?
Władca, milcząc,
nalał sobie wina z kryształowej karafki. Chwilę studiował
wzrokiem krwistoczerwony płyn, zanim umoczył w nim usta.
– Powiedziałem już
wszystko. Od ciebie zależy, czy zabijesz smoka i odejdziesz, czy
zostaniesz tu, aż twoi bracia się tobą zainteresują... Co raczej
szybko nie nastąpi.
– Przyjmuję
propozycję. Byłbym głupcem, jeślibym tego nie zrobił. Wiedz
jedynie, że nie jestem entuzjastą takich poczynań.
– O tym już się
przekonałem. A więc sytuacja wygląda tak: musisz wstać o świcie.
Drzwi celi będą otwarte. Wymkniesz się z zamku – nie rozstawiam
dzisiaj straży, ale przynajmniej udawaj, że jesteś ostrożny.
Przejdziesz przez wąwóz, w połowie napotkasz moją znajomą
czarodziejkę. Ona odda ci broń i wyda dalsze instrukcje. Rozumiesz?
Bez słowa skinął
głową.
– A więc wracaj do
celi. I wyczekuj świtu.
– Jaką masz
gwarancję, że nie ucieknę teraz razem z towarzyszem? Teoretycznie
mamy drogę wolną.
– Jaką mam
gwarancję? Żadnej. Ale samo to, że ostrzegasz, świadczy o tym, że
ucieczki nie spróbujesz.
***
Tak jak mu obiecano, po
straży nie było nawet śladu. Wymknął się niepostrzeżenie na
dziedziniec, wspiął po murze i zeskoczył po drugiej stronie.
Przeciążone stawy zaprotestowały bolesnym ukłuciem. Wysokość
była spora nawet jak dla niego.
Wąwóz był czymś w
stylu dawnego koryta górskiego strumienia. Dno porosło mchem, z
którego sterczały w nieregularnych odstępach spore głazy, podłoże
opadało i wznosiło się gwałtownie na przemian. Cudo to otoczone
było z obu stron przez wysokie, spękane skały, na których
szczytach widać było iglasty las.
– A więc jednak
wyvern...
Odwrócił się
raptownie, słysząc głos za plecami. Na jednym z większych kamieni
stała wysoka kobieta, odziana w długą krwistoczerwoną suknię. Do
jedwabnego pasa przypięła drobny sznurek z dzwoneczkami, wydającymi
łagodny dźwięk przy każdym jej ruchu, na szyi zawiesiła
oszlifowany kryształ dwa razy większy od kurzego jaja, a jasne jak
słoma włosy związała w misterny warkocz, owinięty kilka razy
wokół głowy.
– Dlaczego jesteś
tak rozczarowana wyborem swojego władcy, czarodziejko? – spytał,
uśmiechając się złośliwie. Sam nie wiedział dlaczego, ale ta
kobieta sprawiła, że poczuł się nagle mały i nic nie znaczący,
a jego męska duma nie zamierzała na to pozwolić, broniąc się
złośliwością.
– Spodziewałam się
raczej kogoś prawego i honorowego. A wyvern... No cóż. –
Wzruszyła ramionami, jakby jej niedopowiedzenie miało wszystko
wyjaśnić. Nie wyjaśniło.
– Sugerujesz, że ja
nie jestem prawy i honorowy? – Zaśmiał się, błyskając ostrym
kłem.
– Dokładnie to
miałam na myśli. Żywiłam nadzieję, że wyśle na przykład
rycerza...
– Rycerze są akurat
najmniej honorową z warstw społecznych.
– Drwisz sobie ze
mnie? – Zmrużyła gniewnie oczy.
– Gdzieżbym śmiał!
– udał obudzenie, łapiąc się za serce w przesadzonym geście.
Jej soczyście zielone
tęczówki błysnęły groźnie.
– Jak śmiesz?! –
syknęła przez zaciśnięte zęby.
– Niech mi czcigodna
pani wybaczy. – Pokłonił się, prawie zamiatając włosami
ziemię. – Nie wiedziałem, że jest pani całkowicie pozbawiona
poczucia humoru... – dodał pod nosem, tak by nie dosłyszała.
– Dobra, miejmy to
już za sobą. W tej torbie jest twoja broń. Idź dalej tym wąwozem,
a wpakujesz się prosto do kryjówki smoka. No, dalej! – Odeszła.
Wyraźnie mocno już podziałał jej na nerwy. – Żadnego szacunku
do kobiet... – wycedziła jeszcze pod nosem, zanim zniknęła.
– Mam szacunek do
kobiet. Ale nie takich, które mają zbyt wysokie mniemanie o sobie.
– Splunął pogardliwie. Sam nie wiedział, dlaczego śliczna
blondynka tak podziałała mu na nerwy.
Niepewnym krokiem
podszedł do płóciennej torby, leżącej nieopodal. Wydobył z niej
swój miecz, sztylet i noże do rzucania. Niechętnie ruszył w
dalszą drogę, miecz jednak cały czas niósł w dłoni. Po jakimś
czasie minął niski mur, przechodząc przez kutą, prawie wyważoną
z zawiasów bramę. Znalazł się na średniej wielkości arenie w
kształcie nierównej elipsy. Podłoże wyłożono czarno-białym
kamieniem, tworzącym mozaikę, nie udało mu się jednak
rozszyfrować, co miała przedstawiać, ponieważ uniemożliwiały to
rozrzucone wszędzie kości, wyglądające zresztą na ludzkie. W
murze naprzeciwko, płynnie przechodzącym w kamienną ścianę,
ziała ogromna wyrwa, której wnętrze ginęło w mroku. Pomięta
krata, która prawdopodobnie zasłaniała niegdyś wnętrze, walała
się kilka metrów dalej. A z czerni wyglądały szare kocie oczy
wielkości ludzkiej głowy...
Po chwili ukazała się
też reszta smoka. Mark był zaskoczony na jego widok. Spodziewał
się raczej potwora wielkiego jak stodoła, a zastał zwierzę
wielkości może dwóch koni. Gad był smukły, koloru nieba przed
burzą. Opancerzone w ostre szpony długie łapy były widocznie
zdolne zabić człowieka jednym ruchem, błoniaste skrzydła były
większe od właściciela, długi, pokryty kolcami ogon drgał jak u
zdenerwowanego kota. Z kolczastego łba sterczały dwa zakrzywione
rogi – nie prążkowane, jak u wyverna, lecz zupełnie gładkie. Z
szerokich nozdrzy buchnęły kłęby ciemnego dymu, spomiędzy
wyszczerzonych kłów skapnęła kropla jadu, która natychmiast
wypaliła dziurę w kamiennym podłożu.
To, co zobaczył, tylko
utwierdziło Marka w przekonaniu, że nawet nie ma opcji, by zabił
smoka. Istniała więc tylko jedna możliwość – musi go jakoś
przekonać, żeby żerował w innym miejscu. Było to teoretycznie
proste – w końcu wielkie skrzydlate gady doskonale rozumieją
ludzką mowę, choć nie każdy umie się nią posługiwać. Musiał
jednak najpierw się zbliżyć.
Powoli odłożył miecz
na bok, uniósł dłonie ku górze, by zwierzę mogło je widzieć.
– Nie chcę zrobić
ci nic złego – powiedział spokojnym, lecz stanowczym głosem.
Musiał pokazać jednocześnie, że jest pokojowo nastawiony, ale też
silny.
Smok przechylił głowę.
Nasłuchiwał.
– Chodź do mnie,
chcę tylko porozmawiać. – Wykonał krok naprzód, wyciągając
dłoń wierzchem do dołu.
Smok syknął, pomiędzy
jego zębiskami zatańczyły drobne ogniki.
– Posłuchaj mnie.
Też jestem gigantycznym gadem i wiem, jak to jest, gdy każdy wyje
ze strachu na mój widok, i tak samo bardzo nie chciałbym, żeby
ktoś potraktował mnie żelazem, jak na pewno ty nie chcesz. Więc
porozmawiajmy.
Odruchowo umknął
przed strumieniem ognia, udało mu się wreszcie ułożyć dłoń na
gładkim smoczym nosie. Zwierzę prychnęło zdenerwowane kilka razy,
ale nie odsunęło się. Wyvern spojrzał mu głęboko w oczy.
– Wydajesz mi się
całkiem rozgarniętym smokiem. A więc posłuchaj. Władca zamku,
który sobie upatrzyłeś, raczej nie przepada za tym, jak płoną mu
stajnie i giną ludzie, dlatego przysłał mnie tutaj, bym cię
zabił. Ja jednak tego nie zrobię, bo patrząc z perspektywy
naturalnych zachowań zwierząt twego pokroju, nie zrobiłeś nic
złego. Ale nie mogę wiecznie cię chronić, dlatego wolałbym, abyś
znalazł sobie inny dom. Jasne?
Gad prychnął. Wyvern
poklepał go po umięśnionej szyi, podniósł miecz i ruszył w
drogę powrotną. Lecz nagle smok zastąpił mu drogę.
– Co jest? Nie chcesz
lecieć? – Uśmiechnął się do gada jak do małego szczeniaczka.
– No dalej, na pewno znajdziesz sobie lepszą miejscówkę...
Czystszą przede wszystkim.
Zdawało się, że
pokręcił łbem, następnie dosłownie wsunął mu nos w dłoń.
– No co, może mam
wziąć cię ze sobą? – palnął.
W szarych ślepiach
ukazało się coś na kształt rozbawienia.
– No chyba żartujesz
– zmartwiał.
Gigantyczny kolczasty
język przeszorował mu po twarzy. Jęknął, ścierając z policzków
ślady śliny. Spojrzał ze złością na smoka. Ruszył dalej, gad
niczym pies truchtał u jego boku, wyraźnie zadowolony z siebie.
***
– Naprawdę nie
wierzę, że już po wszystkim! – ekscytował się Tantal.
– Czy ty w ogóle w
coś wierzysz? – jęknął Mark.
– Zdziwiłbyś się,
w jak wiele rzeczy. Widzę jednak, że coś cię trapi...
– Widzisz, bo nie
powiedziałem ci wszystkiego...
W tym samym momencie z
nieba spadła szara strzała. Machnęła szponiastą łapą, rycząc
ogłuszająco, jednorożce stanęły dęba, Tantal spadł z grzbietu
Anduza.
– Co to?! – zawył
Grek. – Co ty se do jasnej cholery i czterdziestu rozbójników
myślisz?! – poprawił się szybko.
– Cóż, poznajcie
się. To jest Nerderin Sehaalet. – Mark niechętnie machnął
dłonią w stronę smoka.
– Czy to nie znaczy
przypadkiem po elficku „natrętny kundel”? – Tantal uniósł
powątpiewająco brew.
– Może. Ruszymy
wreszcie w drogę, czy nadal będziemy tak stać po próżnicy?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz